sobota, 29 listopada 2014

Do zobaczenia Polsko!

Ostatnie godziny w domu. O 23 mamy już wyjeżdżać do Warszawy.

Od ponad tygodnia trzymał mnie już niezły stres, a każdego dnia było tylko coraz gorzej. W czwartek widziałam się po raz ostatni z koleżankami, dziś miałam się już tylko z najbliższymi krótko pożegnać. Oooo nie! Już moich koleżanek w tym głowa, abym w piątek nie została sama :)
Muszę przyznać, że zrobiły mi niezłą niespodziankę, wciągając w intrygę mojego tatę. Nie miałam o niczym pojęcia, dopóki nie weszłam do dużego pokoju, gdzie powitało mnie głośnie "niespodzianka!".

Dlatego chciałabym teraz podziękować tym czterem wariatkom: Kasi, Sandrze, Klaudii i Oli, za ten wspaniały wieczór! Wierzcie lub nie, ale od naszego spotkania tak jakby mój najgorszy stres minął.

Do zobaczenia!!


niedziela, 23 listopada 2014

My host family :)

Za równy tydzień o tej porze będę jeszcze siedziała w samolocie, tuż nad oceanem atlantyckim!
Już tylko tydzień.
Jeden tydzień.
7 dni.
AAAA! Zaczynam świrować!
I cieszę się i stresuję i boję i, i... i wszystko naraz!
Od godziny oglądam różne filmiki na yt o tym, jak zachować się na lotnisku, które podsyła mi S.

Ale nie pisałam jeszcze nic o mojej host rodzince, ani dokąd się wybieram! A zatem:

Jak już pisałam wcześniej, ta rodzinka spodobała mi się już jak tylko zobaczyłam ich profil. Do tej pory rozmawiałam tylko z host mamą i raz na skype widziałam dziewczynki. Host tatę znam tylko ze zdjęć. 
Dziewczynki są przeurocze!! 3 piękne, o delikatnie orientalnej urodzie (mama jest amerykanką, tata wygląda jak Azjata, nie wiem jednak jeszcze czy on emigrował, czy jego rodzice, czy jak to było...). Najmłodsza, Sophia, niedawno skończyła 3 latka. Później jest 4 i pół-letnia Sarah i najstarsza, Emma, skończy za ok. 2 miesiące 6 lat. Podoba mi się, że są w podobnym wieku. Do tego na tyle małe, że fajne zabawy można im wymyślać, ale też na tyle duże, że wystarczy, aby po prostu dopilnowała ich bezpieczeństwa. Host mama w ciągu ostatnich 3 miesięcy wysłała mi jeszcze kilka ich zdjęć oraz filmik, jak tańczą w strojach baletnicy. Już po tym widać, że nie są to rozpieszczone bachory, ale zdrowo i normalnie dorastające dziewczynki, co najbardziej mi się spodobało w tej rodzinie.

Moja host rodzina mieszka w Newton, w stanie Massachusetts. Mam blisko do głównej drogi prowadzącej prosto do Bostonu. Rozmawiałam raz z ich obecną Au Pair. Powiedziała mi, że w Bostonie spędza niemalże każdy weekend oraz że jest bardzo dobre skomunikowanie między tymi miastami. Sama miejscowość, w której będę mieszkała przez następny rok (o matko, jak ja lubię to zdanie! Będę tam mieszkać, będę tam mieszkać...przez calutki rok! :D), wydaje się piękna! Co prawda widziałam to tylko na mapach google, ale jest dużo parków, skwerów, wszystkie sklepy jakie są potrzebne znajdują się w pobliżu... Żyć, nie umierać :D

Niestety nie mam jeszcze takiego kontaktu z host rodziną, jak przypuszczałam, że będę miała na tym etapie. Może za dużo się naczytałam blogów innych dziewczyn, że przed wylotem miały milion rozmów na skype ze swoimi rodzinami. Ja jedynie mam za sobą 2 rozmowy na skype i kilka maili. Mam przez to małe obawy, ale wolę się jeszcze nie nastawiać na wszystko co najgorsze.

I co jeszcze mi się podoba - o ile ich profil jest aktualny :D - mają kota! Jej!


sobota, 22 listopada 2014

Kraków!

Na rozmowę o wizę pojechałam z rodzicami i bratem do Krakowa - od razu zrobiliśmy sobie wycieczkę rodzinną. Oczywiście problemy musiały zacząć się już na samym początku, gdy kierowaliśmy się w stronę konsulatu. W pewnym momencie zamiast skręcić w lewo, skręciliśmy... w prawo. Bo jakby inaczej. Gdy już całkowicie nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, zdecydowaliśmy się kogoś zapytać o drogę. Jako że rozmowę miałam mieć za 15 minut,  a my byliśmy na drugim końcu Krakowa (no dobra, nie byliśmy aż tak daleko, ale w takich sytuacjach można nieco wyolbrzymiać!) musieliśmy z tatą biec. Na moje szczęście lubię biegać i całe to zamieszanie nie zestresowało mnie tak jak powinno :D
Pod konsulat dotarliśmy na 3 minuty przed czasem. Dałam tacie wszystkie moje rzeczy, oprócz teczki z potrzebnymi dokumentami i czekałam na pana, który na zewnątrz sprawdzał moje potwierdzenie wypełnienia formularza DS-160, zabrał mój paszport oraz dał kartkę informacyjną, co po kolei będzie się działo. Wtedy mogłam w końcu wejść do środka, gdzie były bramki. Zaczęłam się stresować, bo od tego momentu musiałam radzić sobie sama!
Po przejściu przez bramki przechodzi się do Działu Wizowego, do którego skierowali mnie mili ochroniarze. Tam czekałam w kolejce do zeskanowania wszystkich palców. Kolejka nie była długa. W końcu w sali zostałam ja i na oko 60-letnia babcia, która była przede mną. Nie dość, że sama się stresowałam, to zaczęłam się stresować za nią, bo skaner nie chciał odczytać jej palców. Pani zza okienka kazała jej rozgrzać palce, to znowu przetrzeć, nie pomogło - to do łazienki rozgrzać pod ciepłą wodą. Było mi jej trochę szkoda, że na starość jeszcze tyle problemów się ma. Przez te problemy otwarto drugie okienko, gdzie po zeskanowaniu moich palców dano mi żółtą teczkę, do której dołożyła pani mój formularz DS-2019 i z tą teczką miałam iść do konsula. Z tego pokoju przechodziło się do następnego, zabierając z automatu numerek.
W tym pokoju były już krzesła i telewizor, a nad następnym przejściem była tabliczka na której się wyświetlał numerek jaki ma wejść i nr stanowiska do którego należy podejść. Ja miałam nr 64 - bilet zachowałam na pamiątkę ;D
Nie czekałam długo jak pojawił się mój numer. Trochę mi zelżyło jak zobaczyłam, że starsza pani z wyraźną ulgą weszła do pokoju, ale stres wrócił jak przekroczyłam kolejne drzwi inteligentnie nie sprawdzając sobie do którego stanowiska mam podejść... Na szczęście tam, jak każdym stanowiskiem znowu była tabliczka, która wyświetlała te numery. Uff.
Tak, jak całą drogę modliłam się, aby nie trafić na kobietę, tak oczywiście... miałam kobietę. blondyna w średnim wieku. 3 lata studiów nauczyły mnie z pewnością  jednej rzeczy. Nie ufać blondynkom w średnim wieku. Nosz ja p*******.
Jako, że jestem pod szczęśliwą gwiazdą urodzona, ta pani okazała się być wyjątkiem od reguły. Bardzo miła, wyrozumiała i jak zobaczyła, że jadę z programu Au Pair zaczęła mówić po angielsku, ale wolno i wyraźnie. Jej pozytywne nastawienie od razu udzieliło się i mnie.

Pamiętam takie pytania:

  1. Czy kiedykolwiek wcześniej byłam w Ameryce?
  2. Czy ktoś z mojej rodziny przebywa obecnie w Ameryce?
  3. W jakich krajach byłam do tej pory poza Polską?
  4. Jak długo trwał mój najdłuższy pobyt za granicą?
  5. Dlaczego chcę jechać jako Au Pair?
  6. Gdzie pracują moi rodzice?
  7. Czym się zajmuje moja host rodzina?
  8. Iloma dziećmi się mam opiekować?
  9. Czy dostałam broszurkę informacyjną?

I tu już był kolejny problem, bo NIE, nie dostałam :D Chodzi o tą cienką książeczkę informującą o naszych prawach itd... Nikt mi jej wcześniej nie dał, więc dostałam ją dopiero od pani konsul. Wytłumaczyła mi kila rzeczy w niej zawartych oraz zapytała:

  1. Co zrobię, jak rodzina powie mi, że może dla mnie przechować mój paszport?
  2. Może wiem z filmów, w razie sytuacji zagrożenia, pod jaki numer alarmowy dzwonić?
Odpowiedziałam śpiewająco więc wychodząc z konsulatu miałam uśmiech od ucha do ucha :D

Już nie pamiętam dokładnie ile czekałam, ale na pewno do 2 tygodni dostarczono mi paszport do domu.

czwartek, 20 listopada 2014

Wiza...

Na samym początku chcę tylko napisać, że załatwianie sprawy wizy jest chyba najgorszym doświadczeniem, jakie mnie w życiu spotkało i ,z całym szacunkiem, p****z się, Ameryko.
Jak już dałam mały upust swoim emocjom, wrócę do opisania tego strasznego przeżycia. Obiecałam sobie, że opiszę cały przebieg załatwiania wizy, krok po kroku, aby inni nie mieli aż tylu zmartwień co ja.

Po zaakceptowaniu przez rodzinę agencja miała przesłać mi dokumenty niezbędne do otrzymania wizy do 10 dni – i tak też się stało.  W kopercie miałam:
  1.   List umiejscowienia (informacje o mojej rodzinie goszczącej),
  2.  Informacje niezbędne z departamentu stanów,
  3.  Formularz DS-2019 oraz paragon opłaty za pośrednictwo mojej agencji,
  4.  Instrukcję, jak wypełnić formularz aplikacji o wizę (DS-160) Różową pocztówkę Au Pair , którą mam wysłać agencji, gdy już będę w stanach.

Oczywiście – bo jakby inaczej – wszystko po angielsku! Wiem, że wyjeżdżam do anglojęzycznego kraju i spędzę tam rok swojego życia, ale, ALE! Ja (i co drugi, jak nie każdy Polak) mam czasami problem z urzędowymi pisemkami napisanymi w MOIM OJCZYSTYM języku, więc co dopiero opadła mi szczęka, gdy zobaczyłam co zawiera ta tak długo wyczekiwana koperta.
W pierwszej chwili kompletnie nie wiedziałam o co chodzi i co mam z tym zrobi, chciało mi się płakać (a to dopiero początek) i darować sobie całe te zamieszanie. Kryzys nie przeszedł, ale też nie pozwolę biurokracji przekreślić swoich planów na przyszłość! Tak więc wzięłam się za siebie i, oczywiście ze wsparciem przyjaciółki, jakoś przebrnęłam przez to piekło.
Dla zachowania porządku, wypiszę w punktach jak ta podróż przez Inferno dla mnie wyglądała:
  1. Otrzymanie koperty z agencji
  2. Wypisanie online formularza DS-160
  3. Stworzenie swojego profilu na stronie ambasady (w celu zapłacenia za rozpatrzenie wniosku wizowego i umówienie się na spotkanie z konsulem)
  4. Udanie się na spotkanie z konsulem

Phi, prościzna, jak można tego nie ogarniać? A no można… punkt 1 jest, przechodzimy do punktu 2

Ad. 2. Wypisanie online formularza DS-160.
  •         Zdjęcie wizowe

Aby w ogóle skończyć ten formularz, potrzebne jest zdjęcie wizowe, dlatego pierwszym krokiem jaki trzeba zrobić po otrzymaniu koperty (jeśli się tego oczywiście nie zrobiło wcześniej) jest ZROBIENIE SOBIE ZDJĘCIA WIZOWEGO! Na tej stronie https://ceac.state.gov/GenNIV/Default.aspx można zarówno wypisać formularz DS-160, jak od razu sprawdzić, czy wasze zdjęcie się nadaje.
  •         Wypełnianie formularza DS-160

I zaczyna się zabawa. Wypisywanie tego badziewia jest strasznie czasochłonne, odkrywa najmroczniejsze strony naszych charakterów i sprawdza naszą cierpliwość do granic możliwości. Już pierwsza strona. O czym pamiętać?
Po pierwsze: WSZYSTKO WYPISYWAĆ ANGIELSKIMI LITERAMI czyt. BEZ POLSKICH ZNAKÓW! Jest tylko jedna rubryka, właśnie na pierwszej stronie, gdzie można wpisać polskie znaki. Proszą tam o podanie pełnego imienia i nazwiska aplikanta wykorzystując jego narodową klawiaturę. Ja nie mam polskich znaków w imieniu i nazwisku, więc zaznaczyłam „does not apply”.
Po drugie: NIE ZOSTAWIAĆ NIC PUSTE. Jeżeli jest coś, czego macie nie wypisywać, będzie możliwość kliknięcia „does not apply” i wtedy to pole ściemnieje i będzie niedostępne.
Po trzecie: CONFIRMATION PAGE. Po wypełnieniu całego formularza będzie ponowny wgląd do wszystkich wypełnionych informacji a na końcu będzie CONFIRMATION PAGE, które trzeba wydrukować na spotkanie z konsulem. Zaleca się zapisać plik na komputerze.
Po czwarte: POLSKA NIE MA „PASSPORT BOOK NUMBER” więc tam zaznacza się „does not apply”.
Wypełniając ten formularz myślałam, że będę płakać, nienawidzę „papierkowej” roboty, od której aż tyle zależy, a ja do tego wszystkiego nie wiem co wpisywać. W „informacji jak wypełnić formularz aplikacji o wizę” jest sporo wyjaśnione co, gdzie wpisywać. To czego nie ma to wielka zagadka i trzeba się modlić, że jest dobrze.

PRZEBRNĄŁEŚ/AŚ PRZEZ PUNKT 2? GARTULACJE!! Czas na :

Ad. 3. Stworzenie swojego profilu na stronie ambasady (w celu zapłacenia za rozpatrzenie wniosku wizowego i umówienie się na spotkanie z konsulem)
Więc, aby umówić się na spotkanie z konsulem, trzeba najpierw zapłacić, a żeby zapłacić trzeba utworzyć swój profil, co można zrobić na: https://cgifederal.secure.force.com/SiteRegister?country=Poland&language=pl

Przy tworzeniu profilu obmyśliłam pewną teorię – formularz DS-160 nie był skomplikowany po to, aby utrudnić nam życie, tylko żeby sprawdzić, czy jesteśmy odpowiednio silni psychicznie, aby przejść do następnego kroku. DS-160 miało być moim Inferno, ale okazało się, że poszłam inną trasą niż Dante i zaczęłam jednak od czyśćca.

Po zalogowaniu się następuje kolejna seria pytań, głównie się powtarzają. Jest chyba 5 czy 6 etapów i nie jest to już tak skomplikowane. Dla mnie największy problem pojawił się na samym końcu, przy wpisaniu numeru potwierdzenia, zaraz po przelewie pieniędzy, które jest niezbędne do umówienia się na spotkanie. Wpłaty dokonałam ok. godziny 20 więc rozumiem, że na zaksięgowanie musiałam czekać do następnego dnia, ale na drugi dzień już świrowałam. Zaczęło się od tego, że nie wiedziałam co to jest ten numer potwierdzenia! Na logikę wzięłam, że to numer potwierdzenia wpłaty z banku, niestety ten numer nie działał. Pojawiał się komunikat, że nie figuruje zapłata pod tym numerem czy coś takiego. Próbowałam też numeru CGI, które profil sam tworzy i jest tylko ważny przez kilka dni, jednak na to też nie pomogło. W końcu przekopałam cały Internet i na stronie konsulatu znalazłam informację podaną w tabelce, do jakiego rodzaju wpłaty jaki obowiązuje numer potwierdzenia (koniec strony http://www.ustraveldocs.com/pl_pl/pl-niv-paymentinfo.asp ), bo są 4 możliwości. Niestety z tego wynikało, że chodzi o ten numer CGI, który kilkakrotnie wpisywałam. Po godzinie 13 następnego dnia byłam tak zestresowana i już miałam dość wszystkiego, że w końcu zadzwoniłam do konsulatu.

Są 3 metody skontaktowania się z konsulatem: mailowo, telefonicznie, skype. Ja wybrałam oczywiście najtańszą i najszybszą metodę – skype. Pierwsze 10 min to zabawa z automatyczną sekretarką. Pan coś mówi, a ja naciskam odpowiednio 1,2,3, itd. w zależności co mnie interesuje. Wtedy zaczęłam się cieszyć, że nie dzwoniłam ze stacjonarnego, bo infolinia już zarobiłaby na mnie 50 zł (4,92zł/min). Po dziesięciu minutach automatyczna sekretarka (albo raczej sekretarz…) powiedziała: aby połączyć się z konsultantem wciśnij 2, aby wrócić… KLIK! I w końcu ten błogi dźwięk łączenia się. Odebrał pan, powiedziałabym po głosie, że raczej młody. Wyjaśniłam mu swoją sytuację i od razu mi sprawdził że opłata jest już zaksięgowana i mogę się od razu przez infolinię umówić na spotkanie. Pierwsza możliwa data była na 2 dni później. I jest! Kamień z serca! Umówiłam się na rozmowę z konsulem – w końcu! A pan konsultant był naprawdę bardzo, ale to bardzo miły i wyrozumiały.

Załatwiając całą tą wizową sprawę denerwowałam się, że nigdzie nie ma jasno opisane co robić krok po kroku, taka instrukcja obsługi dla wolno myślących, czyli dla mnie, ale teraz sama to rozumiem. Jest tyle załatwiania, tyle wpisywania, różnych kodów, numerów i innych głupot, że nie sposób jest to wszystko zapamiętać. Sam formularz DS-160 wypełniałam prawie 3 godziny. Ja nawet nie potrafię zapamiętać połowy z tego, co facet gada na wykładzie przez 1,5 godziny! W każdym bądź razie pod spodem zamieszczę przydatne stronki przy formalnościach wizowych:

1.       Formularz DS-160

2.       Tworzenie profilu

3.       Godziny pracy, informacje kontaktowe, stan wniosku wizowego, opcje śledzenia przesyłki paszportu

4.       Formy płatności, wyznaczenie spotkania wizowego

poniedziałek, 17 listopada 2014

Ważne decyzje

Po przeżyciach, jakie opisałam w poprzednim poście czekałam niespełna tydzień na odzew kolejnych rodzin. Już zauważyłam,  że hości lubią pisać w weekendy. W sobotę, 6 wrześnie, odezwały się dwie rodziny, Pierwsza, z miasta w stanie Maryland, miała polskie nazwisko ;) No i oczywiście czwórkę dzieci: dwójka chłopców po 2 i 4 lata oraz dwie dziewczynki po 7 i 9 lat. Już ilość dzieci nie jest taka zła, ale te różnice w wieku. Inaczej się zajmuje 2-letnim dzieckiem, a inaczej planuje się czas 9-latkowi. Jakby tego było mało, ta rodzina miała jeszcze 2 psy i kota... No i forma w jakiej napisali do mnie maila była bardzo poważna, w sensie jakby Au Pair było jak każda inna praca. Wszystkie rodziny zawsze miło zaczynały, że są zainteresowani, że chcieli by spędzić ze mną czas, bla bla. Od nich dostałam wiadomość:

Ms. Natalia:
Would you have time on Sunday to discuss an Au Pair Position in our home after Christmas.

Wiem, że to szczegóły, ale... no właśnie :) Dodatkowo ta rodzina chciała kogoś od stycznia. Mi bardzo zależało na czasie, bo po przyjeździe chciałam wrócić na studia. Na profilu miałam zaznaczone, że wylecieć chcę między 6 października a 6 grudnia, więc już odpadało, abym do nich jechała. Napisałam im maila, że dziękuje za zainteresowanie się moją osobą, ale zależy mi na jak najszybszym wyjeździe i mam nadzieję, że znajdą szybko kogoś innego.

Druga rodzina, która się odezwała spodobała mi się już po samym przeczytaniu ich profilu. Co ja mówię, spodobała... jeszcze nie rozmawiałam z nimi na Skype, a już chciałam do nich jechać! Choć teraz jak patrzę, hostka napisała maila bardzo podobnego, jak poprzednia rodzina, a mimo wszystko odniosłam inne wrażenie:

I would really like to interview you for our au pair position. Please rewiew my families profile and let me know if you wish to proceed. Thanks!

Po zobaczeniu zdjęć na ich profilu, oraz przeczytaniu listu naprawdę chciałam zostać ich Au Pair, ale już czułam coś w kościach, że gdzieś jest jakiś szkopuł. Na rozmowę na Skype umówiliśmy się następnego dnia. W porównaniu do innych rozmów, tym razem w ogóle nie byłam zestresowana! Wcześniej zawsze trzęsły mi się ręce i się jąkałam, a tu rozmawiając z host mamą czułam się jakoś spokojnie. To, o co się martwiłam, to czas wylotu - początek grudnia. Skreślało to moje plany, aby po powrocie od razu wrócić na studia. Nasza rozmowa nie trwała dłużej niż 10 min. Host mama widziała, że jestem zmęczona (tutaj była 12 w nocy) i że trochę zmieszała mnie ta informacja, dała mi więc czas, abym się zastanowiła czy chcę jechać, czy nie.
Była to trudna decyzja. Zależało  mi na czasie, ale czułam że TO JEST TA RODZINA i nie chciałam już nigdzie indziej jechać. Tak to jest, gdy otwiera się profil na ostatnią minutę. Na wylot trzeba dać sobie 5 miesięcy najlepiej, a nie 2. 
Po długich namysłach zdecydowałam, że po prostu zrobię sobie 2 lata przerwy od studiów :D Miałam mieć w październiku obronę (i tak, udało mi się obronić :D) pierwszego stopnia, więc nie jechałabym z niczym, 
W poniedziałek napisałam do host rodziny, że z chęcią do nich pojadę, a na następny dzień mieliśmy kolejną rozmowę na Skype, gdzie już widziałam się z dziewczynkami, a host mama potwierdziła ze mną, że powiadomi agencję o matchingu :D

No właśnie, dziewczynki :) Ale o mojej host rodzinie następnym razem.

niedziela, 16 listopada 2014

Show time!

Niedziela. Za równe dwa tygodnie wyjeżdżam. AAA!! Jakie stresy! już mam wyciągniętą walizkę i torbę podręczną, ubrania wpakowałam do prania i większość rzeczy już zakupiłam. Muszę jeszcze kupić host rodzicom ostatni prezent - książkę. Wiem, wiem, banalne, ale podobno lubią gotować, więc czemu nie podzielić się polskimi przepisami :D

No i co do host rodzin - po zaakceptowaniu przez Londyn i wysłaniu aplikacji do Nowego Jorku znowu się czeka. Czeka, ale tym razem na odzew zainteresowanej rodziny.

Pierwsza rodzina (ze stanu New Jersey) odezwała się już 15 sierpnia, czyli 2 dni po zaakceptowaniu mnie przez Londyn! Jak dziś pamiętam, jaka zestresowana byłam! Dostałam od host taty maila, w którym opisał krótko swoją rodzinę i dlaczego się mną zainteresowali oraz czy chciałabym z nimi porozmawiać na skype. Już w pierwszej chwili nie pasowała mi jedna rzecz. Dwójka dzieci - spoko, 11-letni chłopiec - nooo ogarnie się jakoś, ale... 13-letnia dziewczynka? Przecież to już młoda panna! Ja w jej wieku to już się opiekowałam grupką dzieci! Niestety miałam wrażenie, że w tej rodzinie zamiast faktycznie opiekować się dziećmi, robiłabym bardziej za szofera. Nie odpowiadało mi to, ale i tak postanowiłam porozmawiać z tą rodziną, jako że była to pierwsza, która się do mnie odezwała. Po pierwszej rozmowie stwierdziłam, że chłopcem jak najbardziej mogłabym się opiekować. Żywa rtęć! Na pewno często byśmy grali na dworze i ogólnie bym się z nim raczej dogadała. Niestety tego samego nie mogę powiedzieć o dziewczynie. Może to moje nastawienie, może też, że rozmawiałam z nią tylko raz, ale jakoś ciężko mi się przekonać do dojrzewającej panny zwłaszcza, że wiem jaka ja byłam mając 13 lat... Na szczęście problem sam się rozwiązał, bo po 3 dniach od rozmowy na skype ta rodzina przestała mi się wyświetlać na profilu, czyli po prostu już nie byli moją osobą zainteresowani. Nadal jednak pamiętam, jak w trakcie rozmowy trzęsły mi się ręce!

Druga rodzina odezwała się dopiero 28 sierpnia i dopiero umawiałam się z nimi na rozmowę na skype, gdy dodatkowo napisała 3 rodzina 31 sierpnia. Z 2 rodziną ciężko było z mailami, host mama czasami odpisywała po kilku dniach dopiero, dlatego pierwszą rozmowę na skype miałam z rodziną 3, rodzicami dwójki chłopców (18-miesięcznego i 4-letniego). Bardzo miło mi się rozmawiało z nimi i byłam PRAWIE do nich przekonana, przerażała mnie znowu różnica wieku chłopców. Z rodziną 2 kontakt najpierw się urwał, w potem w końcu umówiłam się z nimi na rozmowę na następny tydzień, choć wiedziałam z góry, że im odmówię - 4 dzieci: roczny chłopiec, dwuletnia dziewczyna, pięcioletnia oraz siedmioletni chłopiec. Lubię bawić się z dziećmi, ale 4 przez cały rok dzień w dzień to trochę za dużo. Wracając do rodziny nr 3, choć polubiłam tą rodzinę, coś mi nie dawało spokoju. Miałam być ich 3 Au Pair z remachu, dlatego chciałam najpierw porozmawiać z ich obecną Au Pair. Trochę od niej się nasłuchałam, to o dzieciach to o rodzicach. W końcu nie wiedziałam co jest prawdą, a co nie, bo z jednej strony było jej tam ciężko, rodzice nie trzymali się ustalonych godzin pracy i zostawiali ją tak z dziećmi na cały dzień, ale z drugiej strony to był jej 2 rok tam. Gdyby faktycznie jej się nie podobało, to by nie zostawała dobrowolnie na kolejny rok! Wracała jednak wcześniej, bo miała 3 wypadki i firma ubezpieczeniowa nie chciała jej już opłacać, a jej obowiązki wymagały ciągłego prowadzenia. Problem się rozwiązał jak napisała do mnie rodzina nr 2 czy jestem dalej zainteresowana rozmową z nimi, bo nie widzą mnie na swoim profilu, czy już jakiejś rodziny nie wybrałam. Byłam pewna, że nie, ale po rozmowie z Londynem (ROZMOWA Z KONSULTANTKĄ Z LONDYNU, PRZEZ TELEFON, PO ANGIELSKU?!?! myślałam, że serce ze strachu mi wyskoczy!!)  okazało się, że już jadę do rodziny nr 3. Nie wiem skąd takie zamieszanie, ale w tym momencie już na pewno nie chciałam tam jechać. Host mama mówi jedno, robi drugie. Mogła to być moja wina, z moim angielskim mogłam powiedzieć coś i mnie źle zrozumiała, ale to w sumie jest jej obowiązek, że zanim nastąpi matching rodzina pyta się wprost "to jedziesz do nas? tak/nie?" a nie, że przypadkiem się dowiaduję!. Postanowiłam, że przestanę na tym etapie myśleć,co zrobić aby jak najbardziej się przypodobać od początku do końca, tylko co jest dla mnie najlepsze, bo to ja będę przez rok za granicą. Napisałam maila z przeprosinami do rodziny 3, że nie chcę do nich jechać, że byłam nimi zainteresowana ale wolałabym jeszcze zobaczyć jakie inne rodziny się odezwą, a rodzinę 2 tez przeprosiłam, ale z góry powiedziałam, że 4 dzieci to mi nie odpowiada.

Ostatecznie na początku września byłam po rozmowie z 3 rodzinami, ale żadna jednak mi się na 100% nie spodobała.

czwartek, 13 listopada 2014

Krok 6 - czekanie...

Po rozmowie zostaje...czekać. Gdy są jeszcze jakieś papierkowe sprawy do zebrania, to to się kończy (jak w moim przypadku, dopiero po rozmowie byłam po zaświadczenie o niekaralności), ale poza tym - czekać, czekać i jeszcze raz, czekać.
Najpierw konsultantka ma tydzień, czy 2 czasu, aby zrobić o nas dokumentację, którą później przesyła do Warszawy. Tam znowu mają ileś czasu, aby dokładnie sprawdzić nasz profil. Do mnie dzwonili właśnie w sprawie szczepienia, które spokojnie mogłam zrobić po wysłaniu aplikacji do Londynu. Gdy profil jest już (w końcu!) w Londynie, to raczej nie ma już się o co martwić. Z tego co słyszałam, Warszawa dokładnie sprawdza aplikantkę, dalej to już są formalności.
I tak oto 13-tego sierpnia zostałam zaakceptowana przez Londyn! JEJ! Wtedy znowu poczułam, że postawiłam kolejny mały krok w stronę najlepszej przygody swojego życia ;)


wtorek, 11 listopada 2014

Krok 5 - rozmowa

Nie wiem, czy poprawnie to nazywam, ale zawsze myślałam o tym jak o rozmowie kwalifikacyjnej - w końcu sprawdzają mnie, czy nadaję się, aby jechać ;)
Ze swoją konsultantką regionalną umówiłam się w Tarnowskich Górach i usiadłyśmy w miłej restauracji, przez co atmosfera nie była taka poważna. Sama konsultantka tak prowadziła rozmowę, że już po minucie nie miałam żadnego stresu i bardziej wyglądało to jak spotkanie dwóch koleżanek, które się dawno nie widziały.
Z początku rozmawiałyśmy po polsku. Najpierw o dosłownie pierdołach, potem już zadawała pytania odnośnie wyjazdu, jak "skąd pomysł, aby jechać", "jeździłam już kiedyś z dziećmi samochodem? dokąd?", "czy umiem gotować, prać" i miałam też opowiedzieć o swoim doświadczeniu w opiece nad dziećmi. Jak wspomniałam wcześniej, nawet z takimi konkretnymi pytaniami wszystko było na luzie, jak zwyczajna rozmowa a nie wywiad, czy się nadaję, czy nie.
Drugim etapem była rozmowa po angielsku, której się tak obawiałam. Na studiach już półtorej roku nie miałam angielskiego, a w domu też styczności miałam tyle tylko, co oglądałam seriale i filmy... Na szczęście stres szybko minął i z ochotą rozmawiałam po angielsku, najgorsze było przełamać się. Pytania nie były trudne, bardziej wyglądało to jak kontynuacja poprzedniej rozmowy, ale w innym języku. Miałam powiedzieć, czy wiem jak zapiąć fotelik w aucie, opowiedzieć jakie znam zabawy z dziećmi... wiem, wiem, powinnam wszystko sobie od razu zapiać jak tylko wróciłam, ale jakoś tak wyleciało z głowy :D Ważne jest jednak, że nie stresowałam się, nawet jak nie pamiętałam jakiegoś słówka, albo wiedziałam, że powiedziałam coś niegramatycznie. Najważniejsza jest komunikacja i dopóki druga osoba rozumie, o co mi chodzi, wszystko jest OK.
Ostatnią rzeczą do zrobienia było wypełnienie testu osobowości. Jest pełno pytań a,b,c,d (ok. 70?!) typu "kim wolałbyś/abyś zostać w przyszłości?", "Czy jesteś miła wobec kogoś, kogo nie lubisz?" i przy 20 pytaniu ma się już dość i chce się śmiać. Ogólnie chodzi o to, aby ludzie z Londynu, którzy nigdy nie widzieli mnie na oczy, mogli choć w małym stopniu mnie poznać - choć szczerze, nie wiem jak mogą wiedzieć kim jestem, mając do wyboru na pierwsze pytanie a)architektem,  b)budowlańcem, c)oba d)nie-pamiętam-co-ale-na-pewno-nie-pomogło-w-wyborze-odpowiedzi. Podobno nie można tego testu oblać, choć zdarzył się przypadek, gdzie dziewczyna została wycofana z programu bo zaznaczała byle co, bez czytania pytań.
Pod koniec całej rozmowy bolała mnie już trochę głowa od tych wszystkich pytań, ale w życiu nie dałabym sobie powiedzieć, że siedziałam tam 3 godziny! Godzinę, półtorej, ale nie 3! Z tego ok. 40 min rozmowy po angielsku i z 30 min testu osobowości.

Myślę, że wszystko zależy od konsultantki, na jaką się trafi. Ja na pewno będę ten dzień pozytywnie pamiętać ;)

czwartek, 6 listopada 2014

Krok 4 - rejestracja online

Teoretycznie, można najpierw się zarejestrować a potem zbierać dokumenty. Ja wolałam wszystko zgrać od razu. Z tworzeniem profilu jest trochę roboty, ale bardziej jest to czasochłonne niż jakoś specjalnie trudne. Nawet muszę powiedzieć, że wszystko jest zrozumiale opisane. Co prawda po angielsku, ale skoro chce się wyjechać do stanów na rok, to tyle angielskiego trzeba znać ;)
Najwięcej czasu zabrało mi wpisywanie całego doświadczenia z dziećmi. Aby móc jechać, potrzebne jest min 200 godzin w przeciągu ostatnich 3 lat, ale najlepiej wpisać wszystko. Ostatecznie wyszło mi, że przepracowałam z dziećmi ponad 3300 godzin!! Kiedy ja znalazłam na to wszystko czas...

Już nie pamiętam, czy na spotkanie informacyjne poszłam tuż przed czy tuż po założeniu profilu, ale właśnie tam umówiłam się już z konsultantką lokalną na swoją rozmowę którą miałam jakiś tydzień później.

Jak zwykle pod górkę...

Problemy zaczęły się z deklaracją medyczną. 4-stronicowy dokumenty, w części wypisany przez lekarza. Na szczęście, moja pani doktor znała angielski więc od razu po angielsku mi to wypisała. Niestety problemem była moja karta szczepień, a raczej jej brak... Przepisywałam się do nowego lekarza pierwszego kontaktu i sądziłam, że wszystkie moje dokumenty prędzej czy później zostaną przeniesione, ale tak się nie stało. Po wykonaniu telefonu, poprzednia przychodnia, do której należałam NIBY nie miała mojej karty szczepień (że jak?!). Za dziecka należałam co całkiem innej przychodni, która teraz nie istnieje, a podobno przy przenoszeniu stamtąd kartotek wiele z nich magicznie "zniknęło". No tak, bo tego tylko mi brakowało. Ostatecznie przyniosłam do lekarza swoją książeczkę rodzinną, w międzyczasie dalej szukałam karty szczepień która, po wykonaniu kolejnego telefonu, jednak okazała się być w poprzedniej przychodni... Co, już się zgubiliście? Nie martwcie się, ja tej sytuacji do teraz nie ogarniam...
W każdym bądź razie, ostatecznie nie miałam szczepienia na świnkę. Chorowałam na to za dziecka, ale byłam z rodzicami wtedy na wakacjach więc nie mam tego udokumentowanego. Lekarka nie mogła mi więc napisać, że nie zaleca w moim przypadku szczepienia. W ten sposób po całym swoim mieście musiałam szukać w aptekach szczepionki na świnkę, bo dorosłych oczywiście trzeba szczepić inaczej. Więc tak, zamieszanie było nieziemskie...

Drugą sprawą, która wyprowadziła mnie z równowagi było zaświadczenie o niekaralności. W okresie wakacyjnym pracowałam w jubilerze - jakoś trzeba było najpierw na ten wyjazd sobie zarobić. Pracę zaczynałam o 9, sąd w Katowicach czynny od 7.30. Od mojego miasta do Katowic jedzie się ok. 40 min. No to super, bez problemu zdążę! Na 7.30 pojadę, do 9 wrócę do pracy! No jasne, że NIE! Bo tak, sąd jest czynny od 7.30, ale kasa już jest od 8! Uwierzycie lub nie, ale do budynku sądu w końcu udało mi się wejść 5 min przed 8, a tam już była kolejka. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek tak szybko wypełniała urzędowe wnioski i w drodze na przystanek autobusowy spokojnie złamałam kilka przepisów lecąc jak na złamanie karku przez katowickie ulice, ważne jest jednak, że do pracy zdążyłam na czas. Żywa. Z zaświadczeniem ;)

Podobno co nas nie zabije, to wzmocni.