poniedziałek, 29 grudnia 2014

Karta to zło...

W ten weekend dane było mi poznać Boston z innej strony. W końcu wiem jak, gdzie dojść i wiem, gdzie znajdują się sklepy, które mnie interesują ;] Niestety łączy się to z wydawaniem pieniędzy... mnóstwa pieniędzy... tylu pieniędzy, że nie pamiętam kiedy ostatnio takie zakupy zrobiłam... a to wszystko przez kartę kredytową. Jak się ma gotówkę w portfelu, to jakoś się zna umiar... przynajmniej w moim przypadku. Z kartą nawet nie wiem kiedy wydałam ponad 150$ w tydzień... usprawiedliwiam się tym, że w końcu kupiłam najpotrzebniejsze rzeczy to przeżycia (na start) przez ten rok, oraz że Massachusetts jest jednym z najdroższych stanów. Dodatkowo czuję się bezkarnie, bo wszystko kupowałam na wyprzedażach. 

Marshalls i T.J.Maxx znałam od Hanny. W ten weekend kupiłam tam prezenty dla Emmy i host mamy, które mają za tydzień urodziny. Dla Emmy mam puzzle i wykreślankę z Frozen oraz łamigłówki w książce, w której rysuje się kredą - do wielokrotnego użytku :D A za to wszystko łącznie dałam 6$ ;D Szukajcie, a znajdziecie - jak to się mówi ;) Problem miałam z Host mamą. Nie znam jej na tyle, aby wiedzieć co jej kupić. Albo raczej wiem, co kupić, ale raczej mnie na to nie stać... na razie mam ładnie zapakowane, o ślicznym zapachu mydło... wiem, ze to tandetny prezent, ale moja host mama wygląda na osobę, która lubi takie rzeczy no i z tego co wiem, ona sama nie daje wiele na urodziny, więc nie mogę przesadzać ;)
Dla siebie kupiłam torebkę z Nine West za 40$, przeceniona z 80$.


W Stanach poznałam również sklep Bath&Body Works. Pokochałam go od pierwszej chwili, jak tylko tam weszłam. Wszystko, co potrzebujecie do pielęgnacji ciała to znajdziecie, a te zapachy...mmm!! Teraz oczywiście były dodatkowo świąteczne przeceny, więc kupiłam balsam do ciała i żel pod prysznic, łącznie za niecałe 7$ co tutaj jest naprawdę okazją ;D

No i sklep, który dopiero poznałam w ten weekend dzięki Fridzie - Forever 21!!
Co prawda ja skończyłam już 22 lata...ale to nic nie szkodzi :D Zamierzam być tam stałym bywalcem! Nawet jeśli kończy się to marnowaniem mnóstwa pieniędzy!
Tym razem oczywiście kupiłam tylko i WYŁĄCZNIE to, co potrzebowałam. Naprawdę! A przynajmniej się starałam...
A więc wzbogaciłam swoją szafę o 2 pary leginsów, każde za 3$, spodnie do ćwiczeń (tak, chcę się tym zmotywować, bo jem tutaj jak zwariowana! ;/) za nie pamiętam ile ( xD), lilowy lakier do paznokci...no dobra, tego może nie potrzebowałam, ale był piękny i za 3$! Aż w końcu, co najważniejsze, piżamę!! I to jaką piękną! Co prawda tylko spodnie, bluzkę i top dokupiłam tak, aby kolorystycznie pasowało, ale warto było! Spodnie z przeceny, za 5$. Zwykła, kremowa bluzka i miętowy top razem niecałe 6$. W ten oto sposób mam cudowną piżamkę za 11$, gdzie nawet w Marshalls za najtańszą piżamę trzeba sobie liczyć ok 24$...
A oto i ona:


CZYŻ NIE PIĘKNA?! ;D Uwielbiam ją i właśnie w niej siedzę haha


Ale co mi się najważniejszego przydarzyło w Bostonie...
Bardzo często w centrum są publiczne występny. Tym razem 5 czarnoskórych facetów tańczyło breakdance'a. Byli niesamowici i z ogromnym poczuciem humoru, jak np. gdy chcieli aby publiczność podeszła bliżej:
"Nie bójcie się, nie mamy broni. Jesteśmy tylko czarni!" ;D
Wtedy jeden z nich wybrał jedną dziewczynę z publiczności i idąc dalej widać, że szukał kolejnej ofiary....
Tak, tą ofiarą byłam również ja ;D Ostatecznie wybrano 3 "najpiękniejsze białe dziewczyny" oraz jednego "wysokiego, przystojnego białego". Wybrano nas po to, abyśmy stojąc w rządku mieli się skłonić, a jeden z tancerzy miał nad nami przeskoczyć. Zrobił to. Ja oczywiście nic nie widziałam, ale Frida na szczęście wszystko nakręciła. Pamiątka na całe życie ;D

Boston sam w sobie jak zwykle przepiękny. Pokochałam to miasto, a wiem, że może tu być już tylko piękniej ;)






A to zdjęcia z Christmas Boston, sklep w którym przez cały rok sprzedają świąteczne ozdoby.






 

czwartek, 25 grudnia 2014

Jingle Bells, Jingle Bells... ;D

Aaa ile mam do nadrobienia! Ile do opowiedzenia! ILE ZDJĘĆ DO DODANIA! Ale wszystko z czasem ;)

Najpierw to, co jest na bieżąco, czyli moje pierwsze AMERYKAŃSKIE ŚWIĘTA ;D
Szczerze, to mimo, że atmosfera naprawdę była miła i świąteczna to wolę święta w Polsce... dlaczego?

Normalnie święta obchodzi się tu tak: 24 grudnia dzieci idą spać, a rodzice kładą prezenty pod choinkę, aby następny dzień zacząć od rozpakowywania mikołajowej niespodzianki. W świątecznym humorze przechodzi się do świątecznego obiadu, który godzinowo przypada na polski czas kolacji. A przynajmniej słyszałam,  że tak to się tu obchodzi ;)
W moim przypadku było trochę inaczej. 24 grudnia od rana przygotowywaliśmy się na gości. Najpierw tworzyliśmy świąteczny domek z imbirowego ciasta. Chciałabym, aby ta tradycja przybyła do Polski :D Polega to na kupieniu domku z imbirowego ciasta (jakby ktoś się tego jeszcze nie domyślił ;D ) a następnie - dekorowaniu go. Dzieci mają przy tym dużo zabawy :) Potem piekliśmy imbirowe ciasteczka oraz czekoladowe ciasto, a na koniec wszystko dekorowaliśmy. Popołudniu przyjechali rodzice host taty oraz jego siostra ze swoją rodziną. Łącznie było 14 osób, w tym 6 dzieci. Rodzina host rodziny została na noc i na drugi dzień około południa jechali w góry na narty. Dlatego też świąteczną kolację mieliśmy w środę.
Z początku się stresowałam, nie wiedziałam jak to ma wyglądać. Trochę uspokoił mnie fakt, że jest ze mną poprzednia Au Pair mojej host rodziny (Frida, wróciła prosto ze swojego miesiąca podróży na święta, wylatuje w poniedziałek), tak więc nie czułam się osamotniona. Cóż, i tak bym się nie czuła w ten sposób, bo rodzina hostów była bardzo miła i ciekawa, jak się mają różne rzeczy w Polsce lub w Szwecji (poprzednia Au Pair jest Szwedką). Furorę po kolacji zrobiła Żubrówka, którą dałam hostom jako prezent, gdy do nich przyjechałam :D Pili ją z samym lodem... odważni haha :D
Dzieci w końcu poszły spać, a dorośli jeszcze trochę posiedzieli razem (w tym ja i Frida), po czym znieśliśmy prezenty pod choinkę.
Na drugi dzień nie dane mi było się wyspać. Dzieci po 7 już szalały na dole grzecznie nie otwierając prezentów spod choinki. Czekali aż wszyscy się obudzą i zejdą. Czekają... BUDZĄC wszystkich krzykami chciałam napisać :D Wszyscy byli w piżamach, co dla mnie było dziwne, ale też właśnie wprowadzało ten amerykański, świąteczny nastrój.
Wiem, że wiele osób pisze ile to dostało od hostów prezentów i w ogóle... moja rodzina jest średnio zamożna więc dostałam coś bardziej na wzór upominku w porównaniu do innych Au Pair, ale dla mnie największym prezentem jest fakt, że trafiłam do naprawdę dobrej rodziny. A tak przynajmniej sobie mówię :D
Dostałam czekoladę, którą znalazłam w SWOJEJ skarpecie przy kominku. Tak, moja rodzina zamówiła specjalnie dla mnie skarpetę z moim imieniem :D Dostałam również kartę z 25$ na zakupy na Amazon. Od Fridy za to dostałam perfumy Victoria's Secret! Wiem, że komuś ciężko jest wybrać zapach, ale tym razem to był z jej strony strzał w dziesiątkę. Są niesamowite i od dziś moje ulubione! Jeden o zapachu czerwonej śliwki i frezji - Pure Seduction (ten jest najlepszy :D), a drugi o zapachu jabłka fuji i wanilii - Passion Struck.
Ja dziewczynkom dałam maskotki, które zakupiłam jeszcze w Polsce, a Fridzie...czekoladki. Niezręcznie, wiem, ale co miałam jej dać skoro niedługo wyjeżdża? Miałam dołożyć jej bagażu, który ma już wyważony? Postawię jej kawę w Starbucksie ;) Host rodzicom kupiłyśmy prezent z Fridą na pół. Jak tylko przyjechała 23 grudnia to razem zasiadłyśmy przed laptopy, wybrałyśmy zdjęcia i wysłałyśmy zamówienie, aby tego samego dnia wieczorem odebrać kalendarz na 2015 rok ze zdjęciami dziewczynek. Bardzo się z tego ucieszyli i byli zachwyceni, że zdążyłyśmy to zrobić :)

Popołudniu miałam czas porozmawiać z rodziną na Skype. Były też moje małe kuzynki. Za każdym razem, gdy Julia (8 lat) grała kolędę na skrzypcach - płakałam. Nie chodzi o to, że tęsknię. Po prostu to są moje pierwsze święta bez MOJEJ rodziny. Na szczęście XXI wiek daje duże możliwości i "jestem" na rodzinnym zdjęciu świątecznym - co prawda ja jestem w laptopie, ale to zawsze coś haha :D
Teraz, wieczorem gdy już goście pojechali, a wszystko wróciło do (prawie) normy jestem padnięta. Dziewczynki mają wolne do końca przyszłego tygodnia, więc będzie trochę więcej roboty, ale host mama już zapowiedziała, że to będzie czas zwiedzania muzeów i parków technologicznych - zwiedzę coś nowego :D


Gingerbread House! xD



Moje prezenty dla dzieci



Kocham tę choinkę! A na jej szczycie jest Elf. Również popularna rzecz w stanach. Elf pojawia się 1 grudnia. Codziennie pojawia się w innym miejscu domu i obserwuje dzieci, aby w nocy zdać relację Świętemu Mikołajowi, czy były grzeczne. Dzieci każdego dnia szukają Elfa i wiedzą, że nie mogą go dotknąć, bo inaczej Elf straci magiczną moc. Elf po raz ostatni pojawia się 24 grudnia.


Moja trochę srakowata skarpeta - ale i tak się z niej cieszę :D






sobota, 13 grudnia 2014

I znowu Boston ;)

Dzisiaj znowu byłam w Bostonie. Tym razem spotkałam się z koleżankami z pokoju z Orientation - Coriną i Jessicą. Były również 3 inne dziewczyny z klastra Jessici. Dwie Meksykanki i jedna dziewczyna z Peru. To właśnie lubię w tym programie, poznaje się ludzi różnych narodowości i dowiaduje tylu nowych rzeczy. Nowo poznana koleżanka z Peru pokazywała zdjęcia z Machu Picchu, gdzie z jej rodzinnego miasteczka ma godzinę samolotem. Ona sama nigdy jeszcze nie widziała na własne oczy śniegu. Czy to nie jest zwariowane i niesamowite? :D
Miałam tym razem okazję zobaczyć Boston za dnia oraz zjeść dobry lunch w California Pizza Kitchen. W środku wygląda elegancko, a jedzenie jest dobre i nie drogie ;)
Dziś poszłyśmy trochę dalej niż do ogromnej choinki. W końcu zobaczyłam zatokę, jej!! :D

Do dzieci już się przyzwyczaiłam. Wiem już jakie mieć podejście do nich aby przeżyć o zdrowych zmysłach ten rok :D

Jutro z kolei jadę do Laser Quest na spotkanie klastra. Kto oglądał "jak poznałem waszą matkę" ten na pewno będzie wiedział co to ;) Nie chce mi się na to jechać. Zazwyczaj z takim podejściem okazuje się, że była to super przygoda, więc mam nadzieję, że tak samo będzie i tym razem. Nie uśmiecha mi się biegać z laserem nie znając nikogo! Jedyną Au Pair jaką znam ze swojego klastra jest Hania, a jej nie będzie... obym to jakoś przeżyła.


Piękny Boston za dnia :)

Z Coriną

WODA! :D




środa, 10 grudnia 2014

Byle do przodu ;)

Od mojego przyjazdu do Newton minął prawie tydzień a już tak wiele rzeczy się wydarzyło!

W piątek wieczorem miałam raczej czarne myśli. Nie wiedziałam jeszcze jak dokładnie ma mój plan dnia wyglądać, nie znałam otoczenia a już tym bardziej nikogo z okolicy. Po raz pierwszy czułam się tak samotnie! Teraz wiem, dlaczego wszystkie Au Pair mówią, że pierwszy tydzień jest najgorszy.
Na szczęście jeszcze jak byłam na lotnisku odezwała się do mnie inna Au Pair z Newton, również polka! Spotkałyśmy się w sobotę i już po pierwszych 5 minutach największy stres jaki się we mnie nagromadził od przyjazdu do stanów mnie opuścił. Hanna jest super miła i pomocna! Zabrała mnie w sobotę do kilku miejsc i już pokazała sklep, w którym są same przeceny ;) Oczywiście musiałam kupić sobie lakier Essie - pierwsze marzenie spełnione :D

W niedzielę siedziałam 5 godzin z dziećmi. Jeszcze nie wyczułam ich wtedy i trochę było to chaotyczne, ale miałam po 17 jechać z Hanną do Bostonu więc jakoś przeżyłam ten dzień ;)

No i oczywiście - BOSTON! Byłam pod wrażeniem. Nadal jestem! Nie mam dużego porównania bo za dużo w stanach jeszcze nie zwiedziłam, a w centrum NY byłam pół dnia z czego większość czasu spędziłam w autokarze... ale Boston dla mnie wygląda właśnie jak NY tyle że nie ma aż tylu wysokich budynków, jest znacznie mniej ludzi na ulicach i co najważniejsze - jest znacznie czyściejszy! W NY niestety uwagę przykuwają hołdy worków na śmieci wystawione na ulicach, w Bostonie nie ma czegoś takiego. Niedziela była bardzo mroźna, po zaledwie pół godzinie nie czułam nóg i rąk, ale mało mnie to obchodziło. W końcu byłam w Bostonie! (będę to powtarzać pewnie jeszcze kilka razy :D)

META! :D


Bostońska biblioteka:

Kocham tak przystrojone drzewka!

I najlepsze:

W poniedziałek po raz pierwszy prowadziłam samochód na amerykańskich ulicach.
Ja.
Prowadziłam samochód.
Na amerykańskich ulicach.
Samochód z automatyczną skrzynią biegów.
Po raz pierwszy!!
Jak pierwszy raz nacisnęłam hamulec to myślałam, że urwałam host mamie głowę ;D Ale powiedziała, że mam się nie przejmować bo wie, że początki są trudne ;) Po kilku metrach przyzwyczaiłam się do nowych hamulców i jakoś nei miałam większego problemu z przystosowaniem się do 2 pedałów a nie 3. Pojechałam po dziewczynki oraz przywiozłam je całe i zdrowe z powrotem. Jestem zdolna :D
Wczoraj, gdy siedziałam w domu z dziewczynkami wzięłam inne podejście do nich. Trzeba pozwolić im się bawić w co chcą, ale jak nie mają same na siebie pomysłu to szybko muszę mieć coś przygotowane w zanadrzu. Tak więc, wymyśliłam jeszcze rano, że będę z dziewczynkami robić świąteczny papierowy łańcuch. Sama nie potrafię w to uwierzyć, ale one nigdy wcześniej tego nie robiły! Też już wiem, kiedy dziecko naprawdę czegoś chce, a kiedy tylko marudzi i nie powinnam na to zwracać większej uwagi bo będzie tylko gorzej. Mam nadzieję, że dziś będzie tak samo jak wczoraj i poradzę sobie z tymi kochanymi potworkami :) Kiedy chcą, są przeurocze, ale potrafią dać też w kość.

piątek, 5 grudnia 2014

New York trip i... pierwszy dzień u host rodzinki!

Jeszcze w Polsce dostałam maila, czy chcę wziąć udział w wycieczce po Nowym Jorku za 70$. Dużo kasy jak dla mnie, ale stwierdziłam, że chodzi przecież o NY!! Więc zaznaczyłam, że chcę jechać :) Ostatecznie nie musiałam płacić, bo moja host rodzinka mi to opłaciła :) Teraz się cieszę, że nie jechałam za własne pieniądze. Przewodnik tylko nas poganiał, na Times Square mieliśmy tylko 15 minut, a Statuę Wolności widzieliśmy z daleka tak, że miała może 2cm wysokości. Do tego zimno i lekko padał deszcz. Nie byłam zadowolona, ale ważne, że pierwszy raz w Nowym Jorku zaliczony :) Z pewnością tam wrócę.

Cały następny dzień mieliśmy szkolenie. Do teraz tyłek boli mnie od siedzenia. od 8 do 18 słuchaliśmy rzeczy, o których raczej już wiedzieliśmy, ale niektóre informacje były ważne.

W czwartek w końcu, po kolejnym porannym wykładzie, rozjeżdżaliśmy się do rodzin. Ja i kilka dziewczyn, które również mają swoje host rodziny w Massachusetts, jechałyśmy pociągiem do Bostonu o 16.18. No dobra, 16:30, pociąg miał mały poślizg ;) Ale za to warunki w środku są o niebo lepsze, niż mają pociągi w Polsce!

Host mama odebrała mnie ze stacji. Trochę się spóźniła przez korki, ale jakoś nie stresowałam się czekając na nią. Gdy dotarłam do nowego domu było po 20, więc dziewczynki leżały już w łóżkach i zobaczyłam się z nimi dopiero rano. 3 aniołki. No dobra, prawie aniołki :) Spędziłam z nimi dziś prawie cały dzień. Niestety najstarsza była trochę chora, więc może dlatego nie wyglądała jakby chciała się dużo bawić, ale i tak jest naprawdę przekochana! Na szkoleniu Jody, kobietka która prowadziła wykład, powiedziała, że na początku dzieci są nieśmiałe i starają się być grzeczne. Prawdziwą naturę pokazują, jak już się do nas przyzwyczają. Okres, w którym zachowują się jak aniołki nazywa się "honeymoon" (miesiąc miodowy). Dla niektórych kończy się on po miesiącu, dla innych po tygodniu, dla jeszcze innych po godzinie.. Cóż, mój "honeymoon" skończył się chyba jeszcze dzisiaj :) A przynajmniej mam taką nadzieję...aż się boję co będzie w przyszłości :) 

Dzieciom bardzo podobały się prezenty, jakie im przywiozłam. Kupiłam im: dla każdej koraliki do zrobienia własnej bransoletki, opakowanie 5 kolorów ciastolinek oraz dla każdej po jajku niespodziance. Z ostatniego były zadowolone najbardziej, bo tego w Ameryce nie mogą kupić :) Host rodzicom kupiłam żubrówkę oraz książkę z polskimi przepisami po angielsku.

A to kilka zdjęć z Nowego Jorku:



I oczywiście, super duża Statua Wolności!


poniedziałek, 1 grudnia 2014

Welcome, welcome!!

JESTEM W NOWYM JORKU!

A więc stało się. Już nie ma odwrotu :D
Wczoraj doleciałam, a teraz dobija mnie jet lag. Poszłabym już spać, choć jest dopiero 18:20.

Na lotnisku w Polsce wchodząc do samolotu trzęsłam się jak opętana. Gdy maszyna jeszcze kołowała mi leciały łzy, nie wiedziałam do końca co się ze mną dzieje, ale jak tylko samolot wzbił się w powietrze przestałam jak ręką odjął. Widoki były niesamowite. Bardzo szybko dolecieliśmy do poziomu chmur i przez chwilę nic nie było widać, ale jak tylko unieśliśmy się ponad nie widok był niesamowity! Siedziałam obok okna, więc mogłam podziwiać :D Widok przypominał śnieżną pustynie, do tego słońce znajdowało się zaraz nad poziomem chmur a niebo było jasno błękitne - niesamowite!
Lot do Wiednia trwał ok. godziny. Tam czekałam prawie 2 godziny na samolot do Stanów. Niestety siedzenia jak na 9-godzinną podróż nie były za wygodne, biodra i łopatki do teraz mnie bolą ;/ Ale za to siedział obok mnie bardzo miły pan z Nowego Jorku :)

Niesamowite jest również to, że się nigdzie nie zgubiłam, JEJ!! W moim przypadku to wielkie osiągnięcie :D

Wczoraj jak dotarłam w końcu do hotelu byłam padnięta. Z domu wyjechałam o 23, do hotelu dotarłam ok. 22 Polskiego czasu, tak więc w podróży byłam prawie dobę i naprawdę marzyłam już tylko o prysznicu i łóżku.

Przypomniały mi się piosenki,, gdzie przy przedstawianiu różnych krajów Ameryka jest zawsze duuuża. To nie wzięło się znikąd. Po pierwsze lotnisko. Aby poruszać się między terminalami zainstalowano sieć tramwajową. Druga rzecz, jaka zapada w pamięci to posiłki. Wczoraj zamawiając obiad już w hotelu wzięłam sandwich'a z awokado, sałatą, pomidorem, indykiem i boczkiem. Tost miał 4-5cm wysokości. Ledwo potrafiłam to ugryźć. I oczywiście były frytki do tego. Nie zjadłam wszystkiego. To było zdecydowanie za dużo.



sobota, 29 listopada 2014

Do zobaczenia Polsko!

Ostatnie godziny w domu. O 23 mamy już wyjeżdżać do Warszawy.

Od ponad tygodnia trzymał mnie już niezły stres, a każdego dnia było tylko coraz gorzej. W czwartek widziałam się po raz ostatni z koleżankami, dziś miałam się już tylko z najbliższymi krótko pożegnać. Oooo nie! Już moich koleżanek w tym głowa, abym w piątek nie została sama :)
Muszę przyznać, że zrobiły mi niezłą niespodziankę, wciągając w intrygę mojego tatę. Nie miałam o niczym pojęcia, dopóki nie weszłam do dużego pokoju, gdzie powitało mnie głośnie "niespodzianka!".

Dlatego chciałabym teraz podziękować tym czterem wariatkom: Kasi, Sandrze, Klaudii i Oli, za ten wspaniały wieczór! Wierzcie lub nie, ale od naszego spotkania tak jakby mój najgorszy stres minął.

Do zobaczenia!!


niedziela, 23 listopada 2014

My host family :)

Za równy tydzień o tej porze będę jeszcze siedziała w samolocie, tuż nad oceanem atlantyckim!
Już tylko tydzień.
Jeden tydzień.
7 dni.
AAAA! Zaczynam świrować!
I cieszę się i stresuję i boję i, i... i wszystko naraz!
Od godziny oglądam różne filmiki na yt o tym, jak zachować się na lotnisku, które podsyła mi S.

Ale nie pisałam jeszcze nic o mojej host rodzince, ani dokąd się wybieram! A zatem:

Jak już pisałam wcześniej, ta rodzinka spodobała mi się już jak tylko zobaczyłam ich profil. Do tej pory rozmawiałam tylko z host mamą i raz na skype widziałam dziewczynki. Host tatę znam tylko ze zdjęć. 
Dziewczynki są przeurocze!! 3 piękne, o delikatnie orientalnej urodzie (mama jest amerykanką, tata wygląda jak Azjata, nie wiem jednak jeszcze czy on emigrował, czy jego rodzice, czy jak to było...). Najmłodsza, Sophia, niedawno skończyła 3 latka. Później jest 4 i pół-letnia Sarah i najstarsza, Emma, skończy za ok. 2 miesiące 6 lat. Podoba mi się, że są w podobnym wieku. Do tego na tyle małe, że fajne zabawy można im wymyślać, ale też na tyle duże, że wystarczy, aby po prostu dopilnowała ich bezpieczeństwa. Host mama w ciągu ostatnich 3 miesięcy wysłała mi jeszcze kilka ich zdjęć oraz filmik, jak tańczą w strojach baletnicy. Już po tym widać, że nie są to rozpieszczone bachory, ale zdrowo i normalnie dorastające dziewczynki, co najbardziej mi się spodobało w tej rodzinie.

Moja host rodzina mieszka w Newton, w stanie Massachusetts. Mam blisko do głównej drogi prowadzącej prosto do Bostonu. Rozmawiałam raz z ich obecną Au Pair. Powiedziała mi, że w Bostonie spędza niemalże każdy weekend oraz że jest bardzo dobre skomunikowanie między tymi miastami. Sama miejscowość, w której będę mieszkała przez następny rok (o matko, jak ja lubię to zdanie! Będę tam mieszkać, będę tam mieszkać...przez calutki rok! :D), wydaje się piękna! Co prawda widziałam to tylko na mapach google, ale jest dużo parków, skwerów, wszystkie sklepy jakie są potrzebne znajdują się w pobliżu... Żyć, nie umierać :D

Niestety nie mam jeszcze takiego kontaktu z host rodziną, jak przypuszczałam, że będę miała na tym etapie. Może za dużo się naczytałam blogów innych dziewczyn, że przed wylotem miały milion rozmów na skype ze swoimi rodzinami. Ja jedynie mam za sobą 2 rozmowy na skype i kilka maili. Mam przez to małe obawy, ale wolę się jeszcze nie nastawiać na wszystko co najgorsze.

I co jeszcze mi się podoba - o ile ich profil jest aktualny :D - mają kota! Jej!


sobota, 22 listopada 2014

Kraków!

Na rozmowę o wizę pojechałam z rodzicami i bratem do Krakowa - od razu zrobiliśmy sobie wycieczkę rodzinną. Oczywiście problemy musiały zacząć się już na samym początku, gdy kierowaliśmy się w stronę konsulatu. W pewnym momencie zamiast skręcić w lewo, skręciliśmy... w prawo. Bo jakby inaczej. Gdy już całkowicie nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, zdecydowaliśmy się kogoś zapytać o drogę. Jako że rozmowę miałam mieć za 15 minut,  a my byliśmy na drugim końcu Krakowa (no dobra, nie byliśmy aż tak daleko, ale w takich sytuacjach można nieco wyolbrzymiać!) musieliśmy z tatą biec. Na moje szczęście lubię biegać i całe to zamieszanie nie zestresowało mnie tak jak powinno :D
Pod konsulat dotarliśmy na 3 minuty przed czasem. Dałam tacie wszystkie moje rzeczy, oprócz teczki z potrzebnymi dokumentami i czekałam na pana, który na zewnątrz sprawdzał moje potwierdzenie wypełnienia formularza DS-160, zabrał mój paszport oraz dał kartkę informacyjną, co po kolei będzie się działo. Wtedy mogłam w końcu wejść do środka, gdzie były bramki. Zaczęłam się stresować, bo od tego momentu musiałam radzić sobie sama!
Po przejściu przez bramki przechodzi się do Działu Wizowego, do którego skierowali mnie mili ochroniarze. Tam czekałam w kolejce do zeskanowania wszystkich palców. Kolejka nie była długa. W końcu w sali zostałam ja i na oko 60-letnia babcia, która była przede mną. Nie dość, że sama się stresowałam, to zaczęłam się stresować za nią, bo skaner nie chciał odczytać jej palców. Pani zza okienka kazała jej rozgrzać palce, to znowu przetrzeć, nie pomogło - to do łazienki rozgrzać pod ciepłą wodą. Było mi jej trochę szkoda, że na starość jeszcze tyle problemów się ma. Przez te problemy otwarto drugie okienko, gdzie po zeskanowaniu moich palców dano mi żółtą teczkę, do której dołożyła pani mój formularz DS-2019 i z tą teczką miałam iść do konsula. Z tego pokoju przechodziło się do następnego, zabierając z automatu numerek.
W tym pokoju były już krzesła i telewizor, a nad następnym przejściem była tabliczka na której się wyświetlał numerek jaki ma wejść i nr stanowiska do którego należy podejść. Ja miałam nr 64 - bilet zachowałam na pamiątkę ;D
Nie czekałam długo jak pojawił się mój numer. Trochę mi zelżyło jak zobaczyłam, że starsza pani z wyraźną ulgą weszła do pokoju, ale stres wrócił jak przekroczyłam kolejne drzwi inteligentnie nie sprawdzając sobie do którego stanowiska mam podejść... Na szczęście tam, jak każdym stanowiskiem znowu była tabliczka, która wyświetlała te numery. Uff.
Tak, jak całą drogę modliłam się, aby nie trafić na kobietę, tak oczywiście... miałam kobietę. blondyna w średnim wieku. 3 lata studiów nauczyły mnie z pewnością  jednej rzeczy. Nie ufać blondynkom w średnim wieku. Nosz ja p*******.
Jako, że jestem pod szczęśliwą gwiazdą urodzona, ta pani okazała się być wyjątkiem od reguły. Bardzo miła, wyrozumiała i jak zobaczyła, że jadę z programu Au Pair zaczęła mówić po angielsku, ale wolno i wyraźnie. Jej pozytywne nastawienie od razu udzieliło się i mnie.

Pamiętam takie pytania:

  1. Czy kiedykolwiek wcześniej byłam w Ameryce?
  2. Czy ktoś z mojej rodziny przebywa obecnie w Ameryce?
  3. W jakich krajach byłam do tej pory poza Polską?
  4. Jak długo trwał mój najdłuższy pobyt za granicą?
  5. Dlaczego chcę jechać jako Au Pair?
  6. Gdzie pracują moi rodzice?
  7. Czym się zajmuje moja host rodzina?
  8. Iloma dziećmi się mam opiekować?
  9. Czy dostałam broszurkę informacyjną?

I tu już był kolejny problem, bo NIE, nie dostałam :D Chodzi o tą cienką książeczkę informującą o naszych prawach itd... Nikt mi jej wcześniej nie dał, więc dostałam ją dopiero od pani konsul. Wytłumaczyła mi kila rzeczy w niej zawartych oraz zapytała:

  1. Co zrobię, jak rodzina powie mi, że może dla mnie przechować mój paszport?
  2. Może wiem z filmów, w razie sytuacji zagrożenia, pod jaki numer alarmowy dzwonić?
Odpowiedziałam śpiewająco więc wychodząc z konsulatu miałam uśmiech od ucha do ucha :D

Już nie pamiętam dokładnie ile czekałam, ale na pewno do 2 tygodni dostarczono mi paszport do domu.

czwartek, 20 listopada 2014

Wiza...

Na samym początku chcę tylko napisać, że załatwianie sprawy wizy jest chyba najgorszym doświadczeniem, jakie mnie w życiu spotkało i ,z całym szacunkiem, p****z się, Ameryko.
Jak już dałam mały upust swoim emocjom, wrócę do opisania tego strasznego przeżycia. Obiecałam sobie, że opiszę cały przebieg załatwiania wizy, krok po kroku, aby inni nie mieli aż tylu zmartwień co ja.

Po zaakceptowaniu przez rodzinę agencja miała przesłać mi dokumenty niezbędne do otrzymania wizy do 10 dni – i tak też się stało.  W kopercie miałam:
  1.   List umiejscowienia (informacje o mojej rodzinie goszczącej),
  2.  Informacje niezbędne z departamentu stanów,
  3.  Formularz DS-2019 oraz paragon opłaty za pośrednictwo mojej agencji,
  4.  Instrukcję, jak wypełnić formularz aplikacji o wizę (DS-160) Różową pocztówkę Au Pair , którą mam wysłać agencji, gdy już będę w stanach.

Oczywiście – bo jakby inaczej – wszystko po angielsku! Wiem, że wyjeżdżam do anglojęzycznego kraju i spędzę tam rok swojego życia, ale, ALE! Ja (i co drugi, jak nie każdy Polak) mam czasami problem z urzędowymi pisemkami napisanymi w MOIM OJCZYSTYM języku, więc co dopiero opadła mi szczęka, gdy zobaczyłam co zawiera ta tak długo wyczekiwana koperta.
W pierwszej chwili kompletnie nie wiedziałam o co chodzi i co mam z tym zrobi, chciało mi się płakać (a to dopiero początek) i darować sobie całe te zamieszanie. Kryzys nie przeszedł, ale też nie pozwolę biurokracji przekreślić swoich planów na przyszłość! Tak więc wzięłam się za siebie i, oczywiście ze wsparciem przyjaciółki, jakoś przebrnęłam przez to piekło.
Dla zachowania porządku, wypiszę w punktach jak ta podróż przez Inferno dla mnie wyglądała:
  1. Otrzymanie koperty z agencji
  2. Wypisanie online formularza DS-160
  3. Stworzenie swojego profilu na stronie ambasady (w celu zapłacenia za rozpatrzenie wniosku wizowego i umówienie się na spotkanie z konsulem)
  4. Udanie się na spotkanie z konsulem

Phi, prościzna, jak można tego nie ogarniać? A no można… punkt 1 jest, przechodzimy do punktu 2

Ad. 2. Wypisanie online formularza DS-160.
  •         Zdjęcie wizowe

Aby w ogóle skończyć ten formularz, potrzebne jest zdjęcie wizowe, dlatego pierwszym krokiem jaki trzeba zrobić po otrzymaniu koperty (jeśli się tego oczywiście nie zrobiło wcześniej) jest ZROBIENIE SOBIE ZDJĘCIA WIZOWEGO! Na tej stronie https://ceac.state.gov/GenNIV/Default.aspx można zarówno wypisać formularz DS-160, jak od razu sprawdzić, czy wasze zdjęcie się nadaje.
  •         Wypełnianie formularza DS-160

I zaczyna się zabawa. Wypisywanie tego badziewia jest strasznie czasochłonne, odkrywa najmroczniejsze strony naszych charakterów i sprawdza naszą cierpliwość do granic możliwości. Już pierwsza strona. O czym pamiętać?
Po pierwsze: WSZYSTKO WYPISYWAĆ ANGIELSKIMI LITERAMI czyt. BEZ POLSKICH ZNAKÓW! Jest tylko jedna rubryka, właśnie na pierwszej stronie, gdzie można wpisać polskie znaki. Proszą tam o podanie pełnego imienia i nazwiska aplikanta wykorzystując jego narodową klawiaturę. Ja nie mam polskich znaków w imieniu i nazwisku, więc zaznaczyłam „does not apply”.
Po drugie: NIE ZOSTAWIAĆ NIC PUSTE. Jeżeli jest coś, czego macie nie wypisywać, będzie możliwość kliknięcia „does not apply” i wtedy to pole ściemnieje i będzie niedostępne.
Po trzecie: CONFIRMATION PAGE. Po wypełnieniu całego formularza będzie ponowny wgląd do wszystkich wypełnionych informacji a na końcu będzie CONFIRMATION PAGE, które trzeba wydrukować na spotkanie z konsulem. Zaleca się zapisać plik na komputerze.
Po czwarte: POLSKA NIE MA „PASSPORT BOOK NUMBER” więc tam zaznacza się „does not apply”.
Wypełniając ten formularz myślałam, że będę płakać, nienawidzę „papierkowej” roboty, od której aż tyle zależy, a ja do tego wszystkiego nie wiem co wpisywać. W „informacji jak wypełnić formularz aplikacji o wizę” jest sporo wyjaśnione co, gdzie wpisywać. To czego nie ma to wielka zagadka i trzeba się modlić, że jest dobrze.

PRZEBRNĄŁEŚ/AŚ PRZEZ PUNKT 2? GARTULACJE!! Czas na :

Ad. 3. Stworzenie swojego profilu na stronie ambasady (w celu zapłacenia za rozpatrzenie wniosku wizowego i umówienie się na spotkanie z konsulem)
Więc, aby umówić się na spotkanie z konsulem, trzeba najpierw zapłacić, a żeby zapłacić trzeba utworzyć swój profil, co można zrobić na: https://cgifederal.secure.force.com/SiteRegister?country=Poland&language=pl

Przy tworzeniu profilu obmyśliłam pewną teorię – formularz DS-160 nie był skomplikowany po to, aby utrudnić nam życie, tylko żeby sprawdzić, czy jesteśmy odpowiednio silni psychicznie, aby przejść do następnego kroku. DS-160 miało być moim Inferno, ale okazało się, że poszłam inną trasą niż Dante i zaczęłam jednak od czyśćca.

Po zalogowaniu się następuje kolejna seria pytań, głównie się powtarzają. Jest chyba 5 czy 6 etapów i nie jest to już tak skomplikowane. Dla mnie największy problem pojawił się na samym końcu, przy wpisaniu numeru potwierdzenia, zaraz po przelewie pieniędzy, które jest niezbędne do umówienia się na spotkanie. Wpłaty dokonałam ok. godziny 20 więc rozumiem, że na zaksięgowanie musiałam czekać do następnego dnia, ale na drugi dzień już świrowałam. Zaczęło się od tego, że nie wiedziałam co to jest ten numer potwierdzenia! Na logikę wzięłam, że to numer potwierdzenia wpłaty z banku, niestety ten numer nie działał. Pojawiał się komunikat, że nie figuruje zapłata pod tym numerem czy coś takiego. Próbowałam też numeru CGI, które profil sam tworzy i jest tylko ważny przez kilka dni, jednak na to też nie pomogło. W końcu przekopałam cały Internet i na stronie konsulatu znalazłam informację podaną w tabelce, do jakiego rodzaju wpłaty jaki obowiązuje numer potwierdzenia (koniec strony http://www.ustraveldocs.com/pl_pl/pl-niv-paymentinfo.asp ), bo są 4 możliwości. Niestety z tego wynikało, że chodzi o ten numer CGI, który kilkakrotnie wpisywałam. Po godzinie 13 następnego dnia byłam tak zestresowana i już miałam dość wszystkiego, że w końcu zadzwoniłam do konsulatu.

Są 3 metody skontaktowania się z konsulatem: mailowo, telefonicznie, skype. Ja wybrałam oczywiście najtańszą i najszybszą metodę – skype. Pierwsze 10 min to zabawa z automatyczną sekretarką. Pan coś mówi, a ja naciskam odpowiednio 1,2,3, itd. w zależności co mnie interesuje. Wtedy zaczęłam się cieszyć, że nie dzwoniłam ze stacjonarnego, bo infolinia już zarobiłaby na mnie 50 zł (4,92zł/min). Po dziesięciu minutach automatyczna sekretarka (albo raczej sekretarz…) powiedziała: aby połączyć się z konsultantem wciśnij 2, aby wrócić… KLIK! I w końcu ten błogi dźwięk łączenia się. Odebrał pan, powiedziałabym po głosie, że raczej młody. Wyjaśniłam mu swoją sytuację i od razu mi sprawdził że opłata jest już zaksięgowana i mogę się od razu przez infolinię umówić na spotkanie. Pierwsza możliwa data była na 2 dni później. I jest! Kamień z serca! Umówiłam się na rozmowę z konsulem – w końcu! A pan konsultant był naprawdę bardzo, ale to bardzo miły i wyrozumiały.

Załatwiając całą tą wizową sprawę denerwowałam się, że nigdzie nie ma jasno opisane co robić krok po kroku, taka instrukcja obsługi dla wolno myślących, czyli dla mnie, ale teraz sama to rozumiem. Jest tyle załatwiania, tyle wpisywania, różnych kodów, numerów i innych głupot, że nie sposób jest to wszystko zapamiętać. Sam formularz DS-160 wypełniałam prawie 3 godziny. Ja nawet nie potrafię zapamiętać połowy z tego, co facet gada na wykładzie przez 1,5 godziny! W każdym bądź razie pod spodem zamieszczę przydatne stronki przy formalnościach wizowych:

1.       Formularz DS-160

2.       Tworzenie profilu

3.       Godziny pracy, informacje kontaktowe, stan wniosku wizowego, opcje śledzenia przesyłki paszportu

4.       Formy płatności, wyznaczenie spotkania wizowego

poniedziałek, 17 listopada 2014

Ważne decyzje

Po przeżyciach, jakie opisałam w poprzednim poście czekałam niespełna tydzień na odzew kolejnych rodzin. Już zauważyłam,  że hości lubią pisać w weekendy. W sobotę, 6 wrześnie, odezwały się dwie rodziny, Pierwsza, z miasta w stanie Maryland, miała polskie nazwisko ;) No i oczywiście czwórkę dzieci: dwójka chłopców po 2 i 4 lata oraz dwie dziewczynki po 7 i 9 lat. Już ilość dzieci nie jest taka zła, ale te różnice w wieku. Inaczej się zajmuje 2-letnim dzieckiem, a inaczej planuje się czas 9-latkowi. Jakby tego było mało, ta rodzina miała jeszcze 2 psy i kota... No i forma w jakiej napisali do mnie maila była bardzo poważna, w sensie jakby Au Pair było jak każda inna praca. Wszystkie rodziny zawsze miło zaczynały, że są zainteresowani, że chcieli by spędzić ze mną czas, bla bla. Od nich dostałam wiadomość:

Ms. Natalia:
Would you have time on Sunday to discuss an Au Pair Position in our home after Christmas.

Wiem, że to szczegóły, ale... no właśnie :) Dodatkowo ta rodzina chciała kogoś od stycznia. Mi bardzo zależało na czasie, bo po przyjeździe chciałam wrócić na studia. Na profilu miałam zaznaczone, że wylecieć chcę między 6 października a 6 grudnia, więc już odpadało, abym do nich jechała. Napisałam im maila, że dziękuje za zainteresowanie się moją osobą, ale zależy mi na jak najszybszym wyjeździe i mam nadzieję, że znajdą szybko kogoś innego.

Druga rodzina, która się odezwała spodobała mi się już po samym przeczytaniu ich profilu. Co ja mówię, spodobała... jeszcze nie rozmawiałam z nimi na Skype, a już chciałam do nich jechać! Choć teraz jak patrzę, hostka napisała maila bardzo podobnego, jak poprzednia rodzina, a mimo wszystko odniosłam inne wrażenie:

I would really like to interview you for our au pair position. Please rewiew my families profile and let me know if you wish to proceed. Thanks!

Po zobaczeniu zdjęć na ich profilu, oraz przeczytaniu listu naprawdę chciałam zostać ich Au Pair, ale już czułam coś w kościach, że gdzieś jest jakiś szkopuł. Na rozmowę na Skype umówiliśmy się następnego dnia. W porównaniu do innych rozmów, tym razem w ogóle nie byłam zestresowana! Wcześniej zawsze trzęsły mi się ręce i się jąkałam, a tu rozmawiając z host mamą czułam się jakoś spokojnie. To, o co się martwiłam, to czas wylotu - początek grudnia. Skreślało to moje plany, aby po powrocie od razu wrócić na studia. Nasza rozmowa nie trwała dłużej niż 10 min. Host mama widziała, że jestem zmęczona (tutaj była 12 w nocy) i że trochę zmieszała mnie ta informacja, dała mi więc czas, abym się zastanowiła czy chcę jechać, czy nie.
Była to trudna decyzja. Zależało  mi na czasie, ale czułam że TO JEST TA RODZINA i nie chciałam już nigdzie indziej jechać. Tak to jest, gdy otwiera się profil na ostatnią minutę. Na wylot trzeba dać sobie 5 miesięcy najlepiej, a nie 2. 
Po długich namysłach zdecydowałam, że po prostu zrobię sobie 2 lata przerwy od studiów :D Miałam mieć w październiku obronę (i tak, udało mi się obronić :D) pierwszego stopnia, więc nie jechałabym z niczym, 
W poniedziałek napisałam do host rodziny, że z chęcią do nich pojadę, a na następny dzień mieliśmy kolejną rozmowę na Skype, gdzie już widziałam się z dziewczynkami, a host mama potwierdziła ze mną, że powiadomi agencję o matchingu :D

No właśnie, dziewczynki :) Ale o mojej host rodzinie następnym razem.

niedziela, 16 listopada 2014

Show time!

Niedziela. Za równe dwa tygodnie wyjeżdżam. AAA!! Jakie stresy! już mam wyciągniętą walizkę i torbę podręczną, ubrania wpakowałam do prania i większość rzeczy już zakupiłam. Muszę jeszcze kupić host rodzicom ostatni prezent - książkę. Wiem, wiem, banalne, ale podobno lubią gotować, więc czemu nie podzielić się polskimi przepisami :D

No i co do host rodzin - po zaakceptowaniu przez Londyn i wysłaniu aplikacji do Nowego Jorku znowu się czeka. Czeka, ale tym razem na odzew zainteresowanej rodziny.

Pierwsza rodzina (ze stanu New Jersey) odezwała się już 15 sierpnia, czyli 2 dni po zaakceptowaniu mnie przez Londyn! Jak dziś pamiętam, jaka zestresowana byłam! Dostałam od host taty maila, w którym opisał krótko swoją rodzinę i dlaczego się mną zainteresowali oraz czy chciałabym z nimi porozmawiać na skype. Już w pierwszej chwili nie pasowała mi jedna rzecz. Dwójka dzieci - spoko, 11-letni chłopiec - nooo ogarnie się jakoś, ale... 13-letnia dziewczynka? Przecież to już młoda panna! Ja w jej wieku to już się opiekowałam grupką dzieci! Niestety miałam wrażenie, że w tej rodzinie zamiast faktycznie opiekować się dziećmi, robiłabym bardziej za szofera. Nie odpowiadało mi to, ale i tak postanowiłam porozmawiać z tą rodziną, jako że była to pierwsza, która się do mnie odezwała. Po pierwszej rozmowie stwierdziłam, że chłopcem jak najbardziej mogłabym się opiekować. Żywa rtęć! Na pewno często byśmy grali na dworze i ogólnie bym się z nim raczej dogadała. Niestety tego samego nie mogę powiedzieć o dziewczynie. Może to moje nastawienie, może też, że rozmawiałam z nią tylko raz, ale jakoś ciężko mi się przekonać do dojrzewającej panny zwłaszcza, że wiem jaka ja byłam mając 13 lat... Na szczęście problem sam się rozwiązał, bo po 3 dniach od rozmowy na skype ta rodzina przestała mi się wyświetlać na profilu, czyli po prostu już nie byli moją osobą zainteresowani. Nadal jednak pamiętam, jak w trakcie rozmowy trzęsły mi się ręce!

Druga rodzina odezwała się dopiero 28 sierpnia i dopiero umawiałam się z nimi na rozmowę na skype, gdy dodatkowo napisała 3 rodzina 31 sierpnia. Z 2 rodziną ciężko było z mailami, host mama czasami odpisywała po kilku dniach dopiero, dlatego pierwszą rozmowę na skype miałam z rodziną 3, rodzicami dwójki chłopców (18-miesięcznego i 4-letniego). Bardzo miło mi się rozmawiało z nimi i byłam PRAWIE do nich przekonana, przerażała mnie znowu różnica wieku chłopców. Z rodziną 2 kontakt najpierw się urwał, w potem w końcu umówiłam się z nimi na rozmowę na następny tydzień, choć wiedziałam z góry, że im odmówię - 4 dzieci: roczny chłopiec, dwuletnia dziewczyna, pięcioletnia oraz siedmioletni chłopiec. Lubię bawić się z dziećmi, ale 4 przez cały rok dzień w dzień to trochę za dużo. Wracając do rodziny nr 3, choć polubiłam tą rodzinę, coś mi nie dawało spokoju. Miałam być ich 3 Au Pair z remachu, dlatego chciałam najpierw porozmawiać z ich obecną Au Pair. Trochę od niej się nasłuchałam, to o dzieciach to o rodzicach. W końcu nie wiedziałam co jest prawdą, a co nie, bo z jednej strony było jej tam ciężko, rodzice nie trzymali się ustalonych godzin pracy i zostawiali ją tak z dziećmi na cały dzień, ale z drugiej strony to był jej 2 rok tam. Gdyby faktycznie jej się nie podobało, to by nie zostawała dobrowolnie na kolejny rok! Wracała jednak wcześniej, bo miała 3 wypadki i firma ubezpieczeniowa nie chciała jej już opłacać, a jej obowiązki wymagały ciągłego prowadzenia. Problem się rozwiązał jak napisała do mnie rodzina nr 2 czy jestem dalej zainteresowana rozmową z nimi, bo nie widzą mnie na swoim profilu, czy już jakiejś rodziny nie wybrałam. Byłam pewna, że nie, ale po rozmowie z Londynem (ROZMOWA Z KONSULTANTKĄ Z LONDYNU, PRZEZ TELEFON, PO ANGIELSKU?!?! myślałam, że serce ze strachu mi wyskoczy!!)  okazało się, że już jadę do rodziny nr 3. Nie wiem skąd takie zamieszanie, ale w tym momencie już na pewno nie chciałam tam jechać. Host mama mówi jedno, robi drugie. Mogła to być moja wina, z moim angielskim mogłam powiedzieć coś i mnie źle zrozumiała, ale to w sumie jest jej obowiązek, że zanim nastąpi matching rodzina pyta się wprost "to jedziesz do nas? tak/nie?" a nie, że przypadkiem się dowiaduję!. Postanowiłam, że przestanę na tym etapie myśleć,co zrobić aby jak najbardziej się przypodobać od początku do końca, tylko co jest dla mnie najlepsze, bo to ja będę przez rok za granicą. Napisałam maila z przeprosinami do rodziny 3, że nie chcę do nich jechać, że byłam nimi zainteresowana ale wolałabym jeszcze zobaczyć jakie inne rodziny się odezwą, a rodzinę 2 tez przeprosiłam, ale z góry powiedziałam, że 4 dzieci to mi nie odpowiada.

Ostatecznie na początku września byłam po rozmowie z 3 rodzinami, ale żadna jednak mi się na 100% nie spodobała.

czwartek, 13 listopada 2014

Krok 6 - czekanie...

Po rozmowie zostaje...czekać. Gdy są jeszcze jakieś papierkowe sprawy do zebrania, to to się kończy (jak w moim przypadku, dopiero po rozmowie byłam po zaświadczenie o niekaralności), ale poza tym - czekać, czekać i jeszcze raz, czekać.
Najpierw konsultantka ma tydzień, czy 2 czasu, aby zrobić o nas dokumentację, którą później przesyła do Warszawy. Tam znowu mają ileś czasu, aby dokładnie sprawdzić nasz profil. Do mnie dzwonili właśnie w sprawie szczepienia, które spokojnie mogłam zrobić po wysłaniu aplikacji do Londynu. Gdy profil jest już (w końcu!) w Londynie, to raczej nie ma już się o co martwić. Z tego co słyszałam, Warszawa dokładnie sprawdza aplikantkę, dalej to już są formalności.
I tak oto 13-tego sierpnia zostałam zaakceptowana przez Londyn! JEJ! Wtedy znowu poczułam, że postawiłam kolejny mały krok w stronę najlepszej przygody swojego życia ;)


wtorek, 11 listopada 2014

Krok 5 - rozmowa

Nie wiem, czy poprawnie to nazywam, ale zawsze myślałam o tym jak o rozmowie kwalifikacyjnej - w końcu sprawdzają mnie, czy nadaję się, aby jechać ;)
Ze swoją konsultantką regionalną umówiłam się w Tarnowskich Górach i usiadłyśmy w miłej restauracji, przez co atmosfera nie była taka poważna. Sama konsultantka tak prowadziła rozmowę, że już po minucie nie miałam żadnego stresu i bardziej wyglądało to jak spotkanie dwóch koleżanek, które się dawno nie widziały.
Z początku rozmawiałyśmy po polsku. Najpierw o dosłownie pierdołach, potem już zadawała pytania odnośnie wyjazdu, jak "skąd pomysł, aby jechać", "jeździłam już kiedyś z dziećmi samochodem? dokąd?", "czy umiem gotować, prać" i miałam też opowiedzieć o swoim doświadczeniu w opiece nad dziećmi. Jak wspomniałam wcześniej, nawet z takimi konkretnymi pytaniami wszystko było na luzie, jak zwyczajna rozmowa a nie wywiad, czy się nadaję, czy nie.
Drugim etapem była rozmowa po angielsku, której się tak obawiałam. Na studiach już półtorej roku nie miałam angielskiego, a w domu też styczności miałam tyle tylko, co oglądałam seriale i filmy... Na szczęście stres szybko minął i z ochotą rozmawiałam po angielsku, najgorsze było przełamać się. Pytania nie były trudne, bardziej wyglądało to jak kontynuacja poprzedniej rozmowy, ale w innym języku. Miałam powiedzieć, czy wiem jak zapiąć fotelik w aucie, opowiedzieć jakie znam zabawy z dziećmi... wiem, wiem, powinnam wszystko sobie od razu zapiać jak tylko wróciłam, ale jakoś tak wyleciało z głowy :D Ważne jest jednak, że nie stresowałam się, nawet jak nie pamiętałam jakiegoś słówka, albo wiedziałam, że powiedziałam coś niegramatycznie. Najważniejsza jest komunikacja i dopóki druga osoba rozumie, o co mi chodzi, wszystko jest OK.
Ostatnią rzeczą do zrobienia było wypełnienie testu osobowości. Jest pełno pytań a,b,c,d (ok. 70?!) typu "kim wolałbyś/abyś zostać w przyszłości?", "Czy jesteś miła wobec kogoś, kogo nie lubisz?" i przy 20 pytaniu ma się już dość i chce się śmiać. Ogólnie chodzi o to, aby ludzie z Londynu, którzy nigdy nie widzieli mnie na oczy, mogli choć w małym stopniu mnie poznać - choć szczerze, nie wiem jak mogą wiedzieć kim jestem, mając do wyboru na pierwsze pytanie a)architektem,  b)budowlańcem, c)oba d)nie-pamiętam-co-ale-na-pewno-nie-pomogło-w-wyborze-odpowiedzi. Podobno nie można tego testu oblać, choć zdarzył się przypadek, gdzie dziewczyna została wycofana z programu bo zaznaczała byle co, bez czytania pytań.
Pod koniec całej rozmowy bolała mnie już trochę głowa od tych wszystkich pytań, ale w życiu nie dałabym sobie powiedzieć, że siedziałam tam 3 godziny! Godzinę, półtorej, ale nie 3! Z tego ok. 40 min rozmowy po angielsku i z 30 min testu osobowości.

Myślę, że wszystko zależy od konsultantki, na jaką się trafi. Ja na pewno będę ten dzień pozytywnie pamiętać ;)

czwartek, 6 listopada 2014

Krok 4 - rejestracja online

Teoretycznie, można najpierw się zarejestrować a potem zbierać dokumenty. Ja wolałam wszystko zgrać od razu. Z tworzeniem profilu jest trochę roboty, ale bardziej jest to czasochłonne niż jakoś specjalnie trudne. Nawet muszę powiedzieć, że wszystko jest zrozumiale opisane. Co prawda po angielsku, ale skoro chce się wyjechać do stanów na rok, to tyle angielskiego trzeba znać ;)
Najwięcej czasu zabrało mi wpisywanie całego doświadczenia z dziećmi. Aby móc jechać, potrzebne jest min 200 godzin w przeciągu ostatnich 3 lat, ale najlepiej wpisać wszystko. Ostatecznie wyszło mi, że przepracowałam z dziećmi ponad 3300 godzin!! Kiedy ja znalazłam na to wszystko czas...

Już nie pamiętam, czy na spotkanie informacyjne poszłam tuż przed czy tuż po założeniu profilu, ale właśnie tam umówiłam się już z konsultantką lokalną na swoją rozmowę którą miałam jakiś tydzień później.

Jak zwykle pod górkę...

Problemy zaczęły się z deklaracją medyczną. 4-stronicowy dokumenty, w części wypisany przez lekarza. Na szczęście, moja pani doktor znała angielski więc od razu po angielsku mi to wypisała. Niestety problemem była moja karta szczepień, a raczej jej brak... Przepisywałam się do nowego lekarza pierwszego kontaktu i sądziłam, że wszystkie moje dokumenty prędzej czy później zostaną przeniesione, ale tak się nie stało. Po wykonaniu telefonu, poprzednia przychodnia, do której należałam NIBY nie miała mojej karty szczepień (że jak?!). Za dziecka należałam co całkiem innej przychodni, która teraz nie istnieje, a podobno przy przenoszeniu stamtąd kartotek wiele z nich magicznie "zniknęło". No tak, bo tego tylko mi brakowało. Ostatecznie przyniosłam do lekarza swoją książeczkę rodzinną, w międzyczasie dalej szukałam karty szczepień która, po wykonaniu kolejnego telefonu, jednak okazała się być w poprzedniej przychodni... Co, już się zgubiliście? Nie martwcie się, ja tej sytuacji do teraz nie ogarniam...
W każdym bądź razie, ostatecznie nie miałam szczepienia na świnkę. Chorowałam na to za dziecka, ale byłam z rodzicami wtedy na wakacjach więc nie mam tego udokumentowanego. Lekarka nie mogła mi więc napisać, że nie zaleca w moim przypadku szczepienia. W ten sposób po całym swoim mieście musiałam szukać w aptekach szczepionki na świnkę, bo dorosłych oczywiście trzeba szczepić inaczej. Więc tak, zamieszanie było nieziemskie...

Drugą sprawą, która wyprowadziła mnie z równowagi było zaświadczenie o niekaralności. W okresie wakacyjnym pracowałam w jubilerze - jakoś trzeba było najpierw na ten wyjazd sobie zarobić. Pracę zaczynałam o 9, sąd w Katowicach czynny od 7.30. Od mojego miasta do Katowic jedzie się ok. 40 min. No to super, bez problemu zdążę! Na 7.30 pojadę, do 9 wrócę do pracy! No jasne, że NIE! Bo tak, sąd jest czynny od 7.30, ale kasa już jest od 8! Uwierzycie lub nie, ale do budynku sądu w końcu udało mi się wejść 5 min przed 8, a tam już była kolejka. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek tak szybko wypełniała urzędowe wnioski i w drodze na przystanek autobusowy spokojnie złamałam kilka przepisów lecąc jak na złamanie karku przez katowickie ulice, ważne jest jednak, że do pracy zdążyłam na czas. Żywa. Z zaświadczeniem ;)

Podobno co nas nie zabije, to wzmocni.


niedziela, 19 października 2014

Once upon a time....

Zanim przejdę do swojej historyjki z filmikiem, chciałabym się najpierw pochwalić, że JUŻ MAM WIZĘ!! Ludzie! Najgorsze za mną! I teraz spokojnie mogę się skupić na stresie przed obroną licencjatu.
A teraz czas na....


Czyli jak przebrnęłam przez drogę wstydu.

Ogólnie to nienawidzę siebie na zdjęciach, czy filmikach. Nienawidzę swojej twarzy, głosu i w ogóle całokształtu i naprawdę trzeba się nieźle natrudzić, abym powiedziała: "noo tu wyszłam nawet spoko". Tak więc, tworzenie obowiązkowego filmiku miał być dla mnie torturą.
Od czego zaczęłam? Skąd wzięłam koncepcję? W sumie - nie mam pojęcia. Koncepcja sama przyszła z czasem. Najpierw ułożyłam sobie tekst, co w ogóle chciałam powiedzieć. Wszystko sprawdzałam z internetem, czy aby na pewno jest dobrze, a na koniec dałam bratu sprawdzić i kilka razy mu to przeczytałam. To był właśnie ten moment, gdzie po 22 latach w końcu się na coś przydał... poza sprawami komputerowymi oczywiście :D
Gdy już miałam napisany tekst od A do Z zaczęłam obmyślać co, gdzie jak powiem, a co chciałabym w niektórych momentach. Oczywiście to się jeszcze 100 zmieniało z czasem jak szukałam dodatkowych materiałów. Wtedy też zaczęły się przeszukiwania najstarszych folderów, płytek i czegokolwiek jeszcze, gdzie tylko bym była na zdjęciach i filmikach z dziećmi. Teoretycznie, powtarzam, TEORETYCZNIE nie powinno z tym być problemu, bo dziećmi zajmowałam się już od 13 roku życia, od 16 już byłam animatorką na wyjazdach więc zdjęć mam pełno, ALE!! żadne nie nadaję się do upublicznienia... Coś w końcu znalazłam, a kilka rzeczy dograłam w jeden dzień - nie ma to jak przebierać się i zmieniać fryzury do każdego ujęcia ;)
Problem był przy znalezieniu odpowiedniego programu do tworzenia filmiku. Po 2 dniach poszukiwań pozostałam przy Sony Vegas Pro, gdyż jest naprawdę łatwy w obsłudze. Problem miałam jednak przy tworzeniu już filmu tak, aby nie przekraczał 16 Mb, a jednak było coś na tym widać poza jednym, wielkim pikselem. Już sama nie pamiętam, jak mi się to udało, ale z pewnością wielką pomocą okazał się wujek google.
Na stworzenie filmiku nie miałam wiele czasu - niespełna tydzień? Na nagrywanie tego, co jeszcze potrzebowałam dodatkowo dałam sobie dzień, więc teraz nie jestem zadowolona ze swojego niedopracowanego akcentu, który brat podsumował jako "rosyjski". Z drugiej strony, nie o to chodzi aby mówić płynnym angielskim, w końcu jadę tam, aby się czegoś nauczyć ;)



poniedziałek, 22 września 2014

Krok 3 - rejestracja online i zbieranie dokumentów

W moim przypadku krok 2 i 3 nałożył się na siebie, ale samo zbieranie dokumentów jest jedną, wielką, osobną historią. Każda agencja ma chyba własny tryb postępowania. Tam, gdzie ja aplikowałam jest chyba tak:

1. Spotkanie informacyjne (zalecane, ale nieobowiązkowe - ja polecam)
2. Rejestracja online
3. Zebranie dokumentacji
4. Rozmowa konsultacyjna
5. Rozmowa z host rodzinami aż do dopasowania (matchingu) z jedną z nich
6. Wyjazd do Ameryki! (poprzedzony diabolicznym aplikowaniem o wizę, ale o tym później)
Część dokumentów można zebrać po rozmowie konsultacyjnej.

W moim przypadku wszystko wyglądało bardziej jak:

1. Zebranie części dokumentów
2. Spotkanie informacyjne
3. Dalsze zbieranie dokumentów
4. Rejestracja online
5. Dopieszczenie zbierania dokumentów
6. Rozmowa konsultacyjna
7. Załatwienie zaświadczenia o niekaralności - czyli dalsze zbieranie dokumentacji
8. Poprawianie drobnego szczegółu w filmiku
9. Rozmowa z rodzinami aż w końcu zaakceptowanie
10. WIZA - w trakcie załatwiania i mam już tego serdecznie dosyć, ale co się będę nad tym teraz rozpowiadać....

Cała ja, absolwentka gospodarki przestrzennej stopnia I, gdzie przez 3 lata uczyłam się, że ład przestrzenny to podstawa, nie umiem powstrzymać chaosu we własnym życiu. Na swoją obronę dodam tylko, że w szkole dawno dawno temu nauczono mnie co to jest entropia oraz że jest ona naturalnym procesem w przyrodzie, a ład i porządek jest jej sprzeciwianiem się - deal with it.

Wracając do tematu, zbieranie dokumentacji poszło mi całkiem szybko - w przeciągu 2 tygodni miałam już wszystko. Myślę, że jest to osiągnięcie, bo potrzebne jest:

1. Min 3 referencje (charakteru i opieki nad dziećmi łącznie)
2. Kserokopia ukończenia szkoły średniej lub dyplom ukończenia szkoły wyższej
3. Kserokopia stron paszportu zawierających dane osobowe
4. Kserokopia polskiego i międzynarodowego prawa jazdy
5. Wypełniona deklaracja medyczna
6. Fotografie mnie z dziećmi
7. List do rodziny goszczącej
8. Film video
9. Zaświadczenie o niekaralności

Ad 1.
Ja mam 4 referencje - 2 opieki nad dziećmi i 2 charakteru.
Żadnej referencji nie może wypisać rodzina, na szczęście ja zebrałam doświadczenie opieki na dziećmi w różnych miejscach więc nie miałam większego problemu z tą kwestią. Referencje charakteru też nie sprawiły większego problemu - nie może być rodzina, ale musi być ktoś, kto zna cię przynajmniej 6 miesięcy. W moim przypadku były to 2 przyjaciółki, które znam od przedszkola.
Jakieś problemy? No oczywiście. Referencje można wypisać po polsku, ale wtedy zadaniem aplikanta jest przetłumaczyć to na angielski, tak więc miałam 4 kartki A4 do tłumaczenia.

Punkt drugi pominę. Dodam jedynie, że wystarczy pierwsza strona z danymi osobowymi, nie trzeba pokazywać ocen ;)

Ad 3.
Paszport musi być ważny przez jeszcze 6 miesięcy od momentu planowanego powrotu. Ja na szczęście wyrabiałam nowy paszport w trakcie liceum, więc mam go jeszcze ważny przez 5 następnych lat. Niestety, musiałam sobie przypomnieć, jakie mam tu zdjęcie, czego do teraz nie potrafię przeboleć...

Ad 4.
I znowu "na szczęście", bo prawo jazdy zrobiłam zaraz po ukończeniu 18 lat, a to z pewnością ładnie wygląda na profilu, który widzą amerykańskie rodziny, że aplikant ma 4-letnie doświadczenie w kierowaniu pojazdu - nawet jeśli w rzeczywistości wożę się głównie mercedesem za 1,5 miliona z szoferem.
Dla wielu jednak problemem może być międzynarodowe prawo jazdy. Nie jest to na szczęście skomplikowane. Potrzeba jedynie kolejne zdjęcie z odpowiednimi parametrami, kserokopia aktualnego, polskiego prawka oraz wypisany wniosek o prawo jazdy międzynarodowe. Z tym wszystkim do Urzędu Miasta i tu muszę to napisać! Wniosek był jaki był, czysto urzędowy, a to znaczy, że pojawiły się niepewności jak to dziadostwo wypisać. Sama do dziś w to nie wierzę, ale pan do spraw prawa jazdy, pad urzędnik, był MIŁY!! TAK! Zdarzają się mili urzędnicy, a ja przekonałam się o tym na własnej skórze! Wszystko mi ładnie wytłumaczył co, gdzie wpisać, a nawet uprzejmie z uśmiechem poinformował, że nie musiałam sama robić kserokopii swojego prawka, oni by mi to zrobili. SZOK.
Najlepiej sprawdzić sobie na bip swojego miasta jakie dokumenty są potrzebne do załatwienia tego prawka oraz ile to kosztuje.
Międzynarodowe prawo jazdy powinno się dostać do 3 dni roboczych, w moim mieście kosztowało to 30 zł. Wygląd? Papierowy badziew imitujący książeczkę, w życiu nie spodziewałam się dostać czegoś równie brzydkiego.

Ad 6.
Szukanie fotografii z dziećmi (min 4, max 6, nie muszą być wszystkie z dziećmi, mogą być też ze swoją rodziną, najbliższymi przyjaciółmi) powinno być samą przyjemnością... dopóki nie dochodzi się do wniosku, że pomimo wielu miłych wspomnień i ogromnego doświadczenia nie ma się zdjęć z dziećmi! Żadnych! To znaczy mam, dużo, ale żadne nie nadaje się do publikacji! Przez kilka lat byłam animatorką w grupie przykościelnej i co sobotę przez 2 godziny bawiłam się z dziećmi, 4 razy byłam na rekolekcjach, raz byłam wychowawczynią na półkoloniach oraz przez kilka lat opiekowałam się prywatnie 2 dziewczynek - mam zdjęć co kot napłakał. Ale w końcu udało się znaleźć kilka dobrych ujęć.

Deklaracja medyczna, list, filmik video oraz zaświadczenie o niekaralności to już kompletnie inna historia i zostawię to sobie na inne posty. Ogólnie to można się spiąć i zebrać dokumentację bardzo szybko, ale z perspektywy czasu chyba sama wolałabym mieć na to wszystko więcej czasu.

czwartek, 18 września 2014

Krok 2 - poszukiwania

Krokiem pierwszym jest zdecydowane: TAK, JADĘ! Krokiem drugim - znalezienie agencji, w której będzie się składało aplikację. Ja ten etap miałam ułatwiony.
Moja przyjaciółka S już od bardzo dawna interesowała się Au Pair więc już miała kilka stronek na oku. Ja jedynie wybrałam tą, która mi najbardziej odpowiadała, a i tak miałam problem. Z 3 agencji zainteresowały mnie 2 a to już o 1 za dużo dla kobiety. Na szczęście selekcja sama przyszła gdy na jednej ze stron można było się zapisać na spotkanie informacyjne (może na tej drugiej tez się dało, ale moje zdolności poszukiwawcze jeszcze nie były tak rozwinięte). Chciałam najpierw pójść tylko na to spotkanie i dowiedzieć się kilku rzeczy, których nie było na stronie. W międzyczasie zbierałam już potrzebne dokumenty, których wymagałaby każda agencja. Wszystko załatwiałam w czerwcu 2014 roku i jakoś tak wyszło że do spotkania informacyjnego miałam już zebrane prawie wszystkie potrzebne papiery, a na pewno te najważniejsze. W wyborze tej agencji pomogła również forma płatności, której się dokonuje PO znalezieniu host rodziny. No dobra, podobała mi się również sama ich strona internetowa, która była przyjemnie kolorowa....
Tak oto zdecydowałam się jechać poprzez agencję Au Pair in America, która do tej pory mnie nie zawiodła ;)


środa, 10 września 2014

Małymi kroczkami do celu

Udało się!
Po godzinach intensywnego myślenia w końcu wymyśliłam nazwę bloga! Byłoby o wiele łatwiej, gdyby nie fakt, że wszystkie normalne nazwy już są zajęte....

Tak więc, ja jestem Natalia i obiecałam sobie, że stworzę bloga jak tylko uda mi się znaleźć host rodzinę z programu Au Pair...ale nie tak szybko :D Dla tych, co wiedzą co to Au Pair-tak, mam już rodzinę, ale do tego dojdę znacznie znacznie później.
Ten blog to ma być opis mojego marzenia oraz jak ono się spełnia. Już teraz mogę potwierdzić, że im większe marzenie, tym bardziej trzeba się postarać, aby je spełnić. Prawdą jest również, że nie wszystko jest kolorowe. Czasami naprawę trzeba wiele poświęcić.

Moim marzeniem od zawsze było wyjechać z Polski. Gdziekolwiek. Byle daleko.
Tak wiem, przecież tu nie jest tak źle, też da się żyć, inni mają gorzej, bla bla bla. Nie o to chodzi.
Kocham podróżować i zwiedzać oraz poznawać nowe kultury. Już w gimnazjum chciałam pojechać do Japonii. Potem wolałam Koreę. Następnie postanowiłam się ograniczyć do Europy i zobaczyć Hiszpanię lub Portugalię... oczywiście skończyło się na jeżdżeniu palcem po mapie.
Od kilku lat słyszałam jak koleżanka opowiadała mi o programie Au Pair, ale brzmiało to dla mnie raczej abstrakcyjnie. Do czasu. A dokładnie to do pewnego majowego dnia, gdy w domu mojej kuzynki opiekowałam się jej dzieckiem i wszyscy się dziwili, dlaczego nie chcę zostać przedszkolanką lub czymś pokrewnym. Nie chciałabym się opiekować dziećmi do końca życia (emerytura od 67 lat, więc wychodzi prawie na to samo), ale przez rok? I to z możliwością zwiedzania innego kraju? Ba! Innego kontynentu?! I wtedy to padła ostateczna decyzja - JADĘ!

W ten oto sposób zaczęła się moja podróż, która nadal jest na początkowym etapie. Chciałabym tutaj opisywać jak krok po kroku realizuję swoje marzenia poprzez działanie TERAZ, nie odkładając wszystkiego na niekończące się JUTRO. Mam nadzieję, że uda mi się pisać jak najciekawiej, a ci, którzy również chcą zacząć swoją przygodę z Au Pair, znajdą tutaj jakieś odpowiedzi na nurtujące pytania bo WIEM, jak to wszystko może być stresujące. Nadal się stresuję. Najciekawsze wciąż przede mną ;)

Dobranoc wszystkim!